Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

wypowiedział czego chce, i jakie sobie w przyszłości życie obmyśla, gdyby mu losem rozporządzać było wolno, czyż ty byś nie potrafił opowiedzieć czego ci się zachciewa? co ci się uśmiecha?
— E! rzekł Cymbuś drapiąc się w głowę — tobyście się panowie śmieli ze mnie.
— Ale nie! nie! mów śmiało, czego sobie życzysz w przyszłości?
— Już to naprzód, z tego Wilna powrócić co najprędzej do domu, proszę panów, odchrząkując dodał Cymbuś, który nabierał odwagi, bo, jak Boga kocham, ja tu nie wyżyję, panowie mnie zamęczycie.
— A potem? spytał Longin.
— No! to będę odpoczywał! odparł nieszczęśliwy z westchnieniem.
— No! ale jakże?
— A! jak! na piecu! rozumie się że na piecu! mówił ożywiając się Cymbuś... pan mógłby mi dać chatę i ogród, a rozpatrzywszy się, może bym się z Motrunką ożenił, kupił bym parę szkap u Lejzera... i furmanował... ot po wszystkiem.
— Jakże! to tak mało pragniesz? nic więcej?
— A cóż ma być więcej? rzekł chłopak — żebym był bogaty to bym pewnie nic nie robił, a chłopca bym trzymał żeby go za uszy kręcić... ale bogaty nie jestem i nie będę.
— A chciałbyś być bogatym?
— Tak bardzo to nie, bo zaraz potrzeba ubierać się porządnie i siedzieć wyprostowanemu, a mnie to na co? Trochę żebym miał, a mógł na piecu spać do syta...
— A w lecie?
— No! na słońcu naturalnie! rzekł zziębły sługa.
— A więcej?
— E! nudzisz bo pan? co więcej! na co więcej! Motruna by jeść gotowała... ze słoniną... kieliszek wódki by się znalazł przed obiadem... czasem w niedzielę nalewka... a wnukom bym zakazał żeby do Wilna nie jeździli i akademikom nie służyli.
— Tak ci to już dojadło?
— Jak nie miało dojeść? Ta to męki wiekuiste! Jacy