Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

kazał klucz od zaczarowanej świątyni.
I gdy inni rówieśnicy biegli szaleć, kładli się odpoczywać, on u świecy ogarka ślepił zdobywając sobie nowe i nieznane światy, ku którym wiodło go przeczucie potężne. Martwym nauczycielem był dlań ów starzec, żywym własne siły, co tamten jak puste rzucał ziarno, w nim wzrastało kłosami; ale je polewał pracą ciężka.
Słowo wchodziło do ucha dzikim gościem z oczyma osłonionemmi, ale gospodarz rozbrajał je, rozdziewał, modlił, aż maskę z twarzy zrzuciło.
Wówczas z tego słówka jednego rozwijały się wstęgą niezmierzoną, myśli, pojęcia, obrazy — wszystko z czego się ono rodziło, co przy niem rosło, z czem kiedy sąsiadowało, o co się kolwiek otarło. Słowo to prowadziło z sobą całą rodzinę, krewnych, sługi, przyjaciół, sąsiadów, domowników, cienie pradziadów i maluczkie swe dzieciaki. Chłopiec wdumywał się w nie, wpajał i póty borykał się z niem jak Jakób z Aniołem, póki zwyciężone nie pobłogosławiło mu i nie zaprorokowało.
A stary co mu drżącą ręką martwe pokazywał głoski, gdy je nazad odbite z ust dziecka posłyszał, zdumiewał się, słupiał i powtarzał niespokojny: — Zkądże ty to bierzesz dziecino? tego tu nie ma!
Dziecię nie wiedziało samo zkąd brało, czerpało w tej bezdni Bożej, w której zawsze pełno, byleś na brzeg jej przypełzał, z której czerpią miljony, a śladu w niej nie masz ubytku... Sen mu przynosił myśli nawiewał je wiatr, wyśpiewywały ptacy, odpowiadały robaczki.
Każdy grosik zdobyty w tej torebce dziecinnej mnożył się, potrajał i rozrastał. Wkrótce jedyna owa książeczka nie miała dlań tajemnic, zapragnął ich więcej, a pierwszą co mu się nastręczyła po elementarzu, była — Ewangeliczka.
Dawniej ktoś z nią chodził po siołach w niedzielę i sypano mu groszaki, dawano po bochenku za te skarby słowa, — umarł ów Apostoł prostaczek, pochowano go