Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/198

Ta strona została skorygowana.

w której na pierwsze wejrzenie nikt się ani mógł domyśleć starego znajomego i towarzysza. Człek to był dosyć wysokiego wzrostu z głową do góry zadartą, z sękowatym kijem w ręku, wyglądający na oszarpanego żebraka, w którego stroju i postawie mimo zuchwalstwa z jakiem je dźwigał jeszcze, było coś znękanego ciężką niedolą... Ubiór jego zaniedbany był i brudny, podarty i stary, choć starannie pokrywający nędzę, która przezeń wyglądała widocznie. Na szyi miał chustynkę czarną, zdartą w szmaty i przekręconą węzłem na bok, z pod której nie koszula ale goła szyja, wyschła i pomarszczona wyglądała, — na nogach buty wykoszlawione, spodnie wyszarzane i krótkie, na sobie surdut z powydzieranemi guzikami, czapkę otłuszczoną, a cała figura zdala trąciła szynkiem i nędzą straszliwą.
Pomimo widocznego upadku, może z powodu właśnie, że się czuł poniżonym, człowiek ten nadrabiał miną szyderską, zdając się urągać światu, losowi i ludzi wyzywać — uśmiechał się gorzko a bezczelnie, stąpał zamaszysto i śmiało, niekiedy podnosił czoło chmurne, i usta jego krzywiły się uśmiechem przerażającym.
Strój i charakter jaki miało to zjawisko, odpychały od niego, nieszczęście bowiem, którego szpony widne były na nim, nie wyuczyło pokory, a wywiodło tylko na wierzch co wewnątrz leżało skryte — nienawiść i wzgardę ludzi, lekceważenie ich i zazdrość; w oczach zakrwawionych nie było łez, ale ogień jakiś złowrogi.
Pierwszy Cyryll poznał w tym żebraku Longina, inaczej Aleksandra Macedońskiego, co miał świat zdobyć silną prawicą, a przez lat dwadzieścia nawet pary butów nie wywalczył. Ale walka ta bezowocowa nie złamała go jeszcze, był w nim jeszcze ten sam, co przedtem, niepohamowany zuchwalec, nielitościwy szyderca, nieuleczony i cyniczny samolub.
— Otóż i ja jestem! — rzekł nadrabiając fantazją niezręczną i zdejmując czapkę, a oglądając się ciekawie po towarzyszach.
— Fiu! fiu! dodał, jeden z panów karetą! — Któż taki? Konradzik pewnie!