Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

— Nie, Cyryll!
— Co? Cyryll! nie do pojęcia! on! w karecie a ja bez butów lub przynajmniej bez podeszew, rzekł szydersko — otóż to los głupi! — Rozśmiał się sucho, straszno i splunął.
— Prawda, kończył, żeście się panowie tak Longina zobaczyć nie spodziewali, ale i ja mógłbym był zajechać przed was karetą, gdyby nie bestje te! wrogi moje! Tylko że między nami nie koniec jeszcze...
Towarzysze wszyscy nań spojrzeli z jakąś obawą i wstrętem, ale on, czy tego nie dojrzał, czy nie uważał, czy widzieć nie chciał, podparłszy się na kiju ręką pod bok założoną, pozostał nadrabiając miną i wesołością bolesną.
Szczęściem drażliwe to położenie przerwało zjawienie się nowe człowieka, którego równie trudno było rozpoznać jak Longina. Był to mężczyzna okrągły, pulchniutki, z twarzą księżycowej okrągłości białą i rumianą, żywo toczący się ku gromadce stojącej na Łotoczku, który zasapany przybiegł otwierając oczy i ręce, gdy począł rozpoznawać starych swych towarzyszów. Któżby w tym krąglutkim, podtuptanym już pieszczoszku domyślił się czułego Albina, żyjącego promieniami księżyca, karmiącego się westchnieniem? Serce tylko w nim jak przedtem poczciwe zdradził pośpiech z jakim przybiegał, zapał jego i łzy serdeczne na widok starych przyjaciół.
— To nasz kochany Albin!
— Jak się masz Fijołku! ale zaprawdę na pełną przerosłeś Lewkonję!
— A juściżem to ja! ja sam! moi drodzy, a! jakżem szczęśliwy... Niech-że was uścisnę, niech się napatrzę, nacieszę... Oto chwila oczekiwana lat tyle... oto upragnione spotkanie... Iluż nas tu jest? liczmy się, godzina szósta, kogo nam jeszcze braknie, zmówiemy przynajmniej Anioł Pański za jego duszę...
— Jordana i Baltazara.
— Wątpię, żeby ci już przybyli! zresztą, któż to wie? przyszlą może lub dadzą znać o sobie, rzekł Lon-