Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

Cyryll stanął przed nim z politowaniem wyrytem na twarzy.
— Któż z nas nie cierpiał i nie cierpi Longinie, rzekł poważnie, trochę z winy swej, trochę z woli Bożej, ale nikt się nie skarży... nie umiesz znosić...
— Tak! ale każdy bo z was ma choć chleba kawałek, każdy się tam czegoś dobił — a ja! ja! rozśmiał się gorzko — nędzy! ale to nic! Chwilowa przygoda, nie skwitowałem z życiem i w łeb sobie nie wypalę, wolałbym komu innemu... zobaczycie co koniec pokaże... pogrzebię nieprzyjaciół... zwyciężyć muszę i zwyciężę.
— E! gdyby tu była wódka! przerwał nagle — spluwając na wspomnienie ambrozji — nim wam tam tę ciepłą wodę zagrzeją, napiłbym się gorzalichy — Hej! bej! kollego Albinie! aquavity, przyjacielu!
Zeschłe wargi, oczy czerwone, jakiś wyraz nie nasyconego pragnienia, dawały poznać, że Longin wpadł w nałóg z rozpaczy, nie czas go było nawracać, Albin pośpieszył i kazał podać wódki. Ale u niego i wódka jaką on przyjmował wcale inną była niż ta, do której przywykł biedny pijak uliczny.
Albina kantyna zawierała: Cognac stary, Ginn, Kirsch przedziwny, a na poobiedzie likwory Wysp i z Bordeaux, brakło mu tej siwuchy pocieszycielki, którą się zalewał Longin, co mu się najlepszą zdawała. Na widok karafek podróżnych kryształowych, ich ilości i doboru, gdy mu na srebrnej tacy przyniósł służący cały szereg, tłómacząc napisy na kartkach poprzylepiane, ruszył ramionami i splunął po swojemu mrucząc pod nosem.
— Ale ba! — siła złego tyle na jednego! odezwał się przepatrując karafki jedna po drugiej... wszystko to cudzoziemcy, jakieś nieznane spirytuoza... pańskie likwory, delikatne pewnie i łagodne, a poczciwej okowity kotłówki nie dostrzegam, owej starki litewskiej sławnej, coby dobrze zagrzała żołądek do głębi i zakręciła aż wątrobę... No! serce mów, boś pewnie kosztował, zapytał lokaja, która tu z nich najmocniejsza...