Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/247

Ta strona została skorygowana.

cierpiąca... zielona ta białość zwiastowała chorobę, ale wierna stróżnica chorej, taiła boleść swoją i przemagała ją siłą ducha, nie chcąc nikogo trwożyć, ani mnie przebudzić.
Dla mnie nie było już wątpliwości! — pobiegłem ku niej jak oszalały i zmusiłem ją, udając źle spokojność, do położenia się w łóżko, czyniąc co tylko było można, aby zapobiedz rozwinięciu choroby.
Na rękach już musieliśmy, osłabłą nagle, zanieść do jej pokoiku. Po symptomatach wzmagających się gwałtownie poznałem grożące niebezpieczeństwo; twarz odmieniła się straszliwie i boleści musiały być okropne, ale chora nie wydała krzyku, nie zawołała ratunku, — dusza jej nawet w ostatecznem tem cierpieniu była panią, modliła się szybko, żywo i przygotowywała na śmierć.
W tejże chwili rozesłałem po lekarzy, napisałem do Halma i do dwóch innych nie ufając sobie, bo mi się zawracało w głowie; co tylko miałem w sobie energii, umiejętności, siły, wszystko obróciłem na jej ocalenie. Ale Bóg wcześnie naznaczył ją piętnem wybranych swoich i chciał jej dać śmierć męczeńską jako nagrodę za życie poświęceń. Przy jej łożu doświadczyłem co to jest bezsilność ludzka, czem umiejętność nasza, co może nauka i jakim my prochem jesteśmy. Jak szalony rzucałem się do wszystkiego co tylko na myśl mi przyszło, nie straciłem chwili, sekundy, wymodliłem pomoc kilku sług do niej przywiązanych, ale choroba naigrawała się z nauki, pracy, starań, nawet z modlitwy.
Jedno tylko przedłużenie jej męczarni dawało promyk jakiś nadziei, ale nazajutrz powtórzył się atak i z niego rozwinął tyfus.
Zdawało mi się, że jakkolwiek straszliwą jest ta choroba, zwłaszcza gdy po wycieńczeniu cholerą przychodzi — nie jest jednak nie do wyleczenia, byłem na drodze znajomszej, sądziłem, że coś poradzić potrafię, powitałem ją jak zbawcę. Kilka dni spędziłem nieprzytomny u jej łoża między przerażeniem i nadzieją — i