Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

miał wieczorem gotowe konie. Szczęściem sama matka dowiedziawszy się, że życzę sobie przejażdżki, a nie wiedząc dokąd mam jechać, pozwoliła na nią chętnie. Ledwiem siadł na koń byłem na drodze do miasteczka, dokąd przybiegłem o mroku. Skwarny był dzień letni i burza nadchodząca zdawała się grozić. Czekałem zupełnego zmierzchu tylko, aby się wkraść do dobrze mi znajomego ogródka Powodowicza i widzieć się z Anną raz ostatni. Po tem pożegnaniu chciałem udać się do Ameryki i osiąść w świecie Nowym, któryby mi nic nie mógł przypomnieć, bo wspomnienia zabijały i dusiły mnie niewypowiedzianie.
O dobrym zmierzchu, z nadchodzącą burzą wysunąłem się z mieszkania, przebiegłem ulice miasteczka puste, niepostrzeżony, i wyłamawszy opierającą mi się furtkę, wpadłem z wiatrem razem do ogródka.
Dopóki mnie nieopamiętanego wiodła namiętność, szedłem bez namysłu nie wiedząc co czynię, tu dopiero znalazłszy się, uczułem złodziejem, upokorzonym, ostygłem nieco i zacofałem prawie w chwili, gdym ją już miał ujrzeć.
Nowy i niespodziany szereg myśli stanął przedemną: świat, ludzie, obowiązki, przysięgi, ale to mignęło z błyskawicą.
Ujrzałem okno od ogródka otwarte, a przez nie doszedł mnie głos jej fortepianu, ciche towarzyszenie do śpiewki, której śpiewać nie mogła... przypominając ją sobie tylko kilką urywanemi dźwiękami... piosnka tak mi była znajoma! Kierując się głosem usłyszanym, pobiegłem do balkonu, i z niego... ujrzałem ją... Siedziała przy fortepianie, ale nie sama! Powodowicz w krześle przed nią ze złożonemi rekami nasycał się jej widokiem... ona uśmiechała mu się łagodnie, smutna, ale z jakimś wyrazem życzliwości... Nie mogłem w niej poznać Anny; zdało mi się, że inną istotę podobną tylko do niej mam przed sobą; chciałem krzyknąć, szczęściem głos zamarł na ustach.
Przestała grać, mąż wstał i w rękę ją, pieszcząc się, pocałował, potem w białe czoło, ona go także,