Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/273

Ta strona została skorygowana.

— Panie Albinie, rzekła z dziwnym oczów wyrazem, mam nadzieję, że mi pan nie będziesz czynił wymówek... wszyscy na nas patrzą.
— Jakież ja mam prawo? — odparłem — dziś żadnego! stary znajomy.
— Prawda że bal prześliczny? — dodała Anusia wodząc oczyma po sali.
— Cudny! uśmiechnąłem się — gdyby nie to że gorąco, duszno, ciasno i nikt się nie zna...
— Wszakże pan do mnie już nie masz urazy? — szepnęła szybko uśmiechając się dla patrzących.
— Do pani żadnej! rzekłem, — do przeznaczenia mojego — nie darowaną nigdy!
— Ależ już dziś możnaby się pośmiać wyśmienicie z tej naszej dziecinnej miłości, tak idealnej, poetycznej, a tak śmiesznej, tak śmiesznej panie Albinie?
— Pani, rzekłem poważnie, nigdy się sam z tego świętego dla mnie uczucia nie uśmiechnę, ani komukolwiek z niego, prócz tobie, śmiać się dozwolę. Była to chwila, w której ja stałem najwyżej może, bom wierzył w człowieka, w kobietę, w serce, w przysięgi... dziś ta wiara pod nogami, zdeptana, — a! nie ma się śmiać z czego!
Spojrzała na mnie trochę niespokojna.
— Pan bo się jeszcze gniewasz na mnie, — rzekła zimno.
— Nie, pani, na nikogo, nawet na siebie się już nie gniewam, ale wielu żałuję.
Chwilę milczeliśmy, tłum tak nas ścisnął, że ani ona choć niespokojna widocznie, ani ja odejść nie mogłem. Ochłonąwszy nieco, przybrałem twarz obojętną i uśmiechającą się.
Im więcej przypatrywałem się jej, tem więcej zdumiewałem i bolałem... Zmiana była straszliwa, metamorfoza niepojęta! Nie moja to już była Anna, urok poezji, którym ją otaczała młodość dziewicza, który dawała jej miłość moja — prysnął cały, coś pospolitego, chłodnego, czyniło ją jakby starszą siostrą tej, którą niegdyś kochałem. Oko było bez wyrazu, usta nie miały