Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/274

Ta strona została skorygowana.

wdzięku dawnego, myśl jej nie podnosiła się nad strop salonu. Jeśli co, to ta chwila, w której mi ona odebrała i zatarła nawet ten obraz dotąd w zakątku mojej duszy zachowany jak świętość — była niewysłowioną boleścią... Uczułem spotęgowane stokrotnie to wrażenie, jakiego się doznaje przy nieznośnej sztuczce prestidigitatora, który ci bukiet róż, niesiony do ust i piersi, zamienia w obrzydliwe osty i pokrzywę.
Nie wierzyłem oczom i uszom, szukałem mojej Anny, ale jej już na świecie nie było... Anioł przemienił się w żonę pana Powodowicza... nią tylko już była — niestety! dobrą gosposią i najtroskliwszą z matek... a myślała więcej o oszczędzeniu sukni balowej niż o mnie, com się przy niej męczył rozczarowując.
— Jaki pan jesteś smutny, jaki zmieniony! — rzekła mi usiłując rozweselić... czy już nie tańcujesz?
— Zapomniałem, pani... odpowiedziałem — razem wszystkiego dawnego, i wesela i uczuć i tańcu... No! a pani?
— A! gdzież mnie teraz tańcować! zawołała... ja tylko patrzę co mój maż robi, bo się obawiam, żeby gdzie nie siadł do preferanca, zawsze się biedny ogrywa i potem martwi.
Nie śmiałem jej powiedzieć, żem go już w drugim pokoju widział u stolika wywołującego osiem bez atu!
— Pani więc... rzekłem po chwili z cicha — jesteś szczęśliwą... i nic, niczego... nie żal jej?
— Dobry panie Albinie, odezwała się z uczuciem jakiemś kobiecem, jednego mi żal tylko... Pana, żem go zawiodła... że sobie nie możesz wyperswadować młodości, dzieciństwa... i tych naszych marzeń dziecinnych... Mybyśmy z sobą nigdy nie byli szczęśliwi, ja się obawiałam pana, a w chmury z nim lecieć nie mogłam... ja potrzebowałam takiego cichego ziemskiego szczęścia, jakiem mnie Pan Bóg obdarzył... Sumienie mi nie pozwalało za opiekę nad sierotą odwdzięczyć wniesieniem niepokoju i ubóstwa do waszego domu.
— A Anno! Anno! zawołałem, nie mów tego — byłabyś miała czem zapłacić za opiekę, gdyby twe ser-