Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/30

Ta strona została skorygowana.

nalszego nadeń gdzieindziej wyrosło. Ale zarazem miękcząc go, wpoiły mu uczucia pieszczoty poczciwe, litość łzawą, miłość gorącą, potrzebę kochania, obawę nienawiści.
Któż będzie miał siłę wyrzucać matce sierocie, której jedno pozostało dziecię, że je ukochała tak, i owinęła dzieciństwo złotą pieluszką macierzyństwa?
Długo, długo trzymała go przy sobie, ale nareszcie potrzeba było puścić w świat dalej ukochanego Albinka. Pierwsze jego kroki były jak gdyby dopiero zeń paski zdjęto, bojaźliwe i zdumione, świat mu się wydał inaczej niż z okna domu, ludzie jacyś straszni i napastliwi, serca twarde, łzy niewytłómaczone, okrucieństwa niepojęte.
Ale i tu jeszcze otoczono go, osłoniono tak, aby szkarady życia wpaść mu nie mogły w oczy, dobrano dlań nauczyciela niańkę, nie pozwolono zamęczać pracą i podawano pokarm w cukierkach. Umysł jednak rozwijał się, a choć pamięć leniwa służyć mu nie bardzo chciała, nauka przyjmowała się łatwo i Albinek nie był z uczniów ostatnim. Oranżeryjny ten kwiatek błyszczał powabnemi barwami.
Patrząc nań ci nieszczęśliwi co życie spędzili w walce z losem, w trudzie nieustannym, we łzach połykanych tajemnie, mówili sobie po cichu: — Cóż to jest za wybrany? Są więc wybrani, którym dano wszystko i są wyłączeni co nic mieć nie mogą? Dla czego on tak szczęśliwy, po różami słanej idzie drodze, gdy dla nas została ścieżka twardym zarzucona kamieniem? Jest-li to przepowiednia przyszłości, czy groźba straszliwa? Jak on wytrzyma? jak wytrwa burze, gdy przyjdą?
Ale dlań burzy nie było....
Miłość czy modlitwy matki, której siły są tajemnicą, obwarowały Albinka od wszelkiego pocisku, od wczesnego zepsucia, od łez coby z oczów jego krwią płynęły. Kochali go wszyscy, a nikt rozczarowywać nie śmiał, błogo było każdemu spojrzeć na szczęśliwego i pocieszyć się w swej niedoli tym uroczym obrazkiem.
Strzegły go oczy i serca, bronili obojętni, i świat