Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/348

Ta strona została skorygowana.

błahem, a częto zdumiewał mnie sądem o rzeczy oklepanej, zupełnie oryginalnym, który w niej nowe i niespodziane strony odkrywał.
Słowem, pokochaliśmy się, ale nasze stosunki były dziwne; ja nigdy anim chciał, ani myślałem bywać u niego, on mnie do siebie nie zapraszał. Często u bramy mieszkania naznaczaliśmy sobie spotkanie i szliśmy dalej gawędząc; schodził, gdy mnie zobaczył, ale mnie do środka nie zapraszał. O rodzinie i położeniu swojem nigdy mi nie mawiał.
Jednego razu, gdym tak przyszedł na Skopówkę, aby go z sobą zabrać, wybiegł za nim chłopczyna, lat dziesięć mieć mogący, blady i delikatny, z poselstwem jakiemś od matki przypominającej godzinę powrotu, na którą się adwokata spodziewano.
W oczkach miłego chłopczyny świeciło chorobliwie podbudzone życie... ojciec wziął go za głowę, pocałował i rzekł pokazując mi dziecię:
— To mój syn...
— Nicbym nie chciał, dodał po chwili, tylko przelać weń ten spokój duszy, jaki mi dało doświadczenie, moją rezygnacją i wejrzenie na świat. Sam pracuję nad nim, ale z tą młodością to tak trudno! ze mnie tak zły nauczyciel! Nadto jeszcze jestem sobą bym mógł być dobrym pedagogiem; zbyt często wątpię i sumienny jestem, bym chciał dziecku narzucić to, w co sam nie wierzę, lub czego jasno nie widzę... Bieda to z temi dziećmi.
— Ale pan musisz-mieć nauczyciela? spytałem
— Otóż nie mam, kochany panie, bo to drogoby kosztowało, ja i matka dajemy mu lekcje, a że jeszcze ma siostrę, to się na nich podzielać musimy.
Tego dnia trudno nam było na inną przejść rozmowę i stary wciągnięty mimowolnie w gawędę pierwszy raz mi się wyspowiadał ze swemi domowemi okolicznościami. Żal mi się go zrobiło — nie byłem bardzo zajęty.
— Weź W. Pan mnie, rzekłem mu w końcu, daj mi tylko dach i chleb suchy, a będę ci dzieci uczył,