Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/416

Ta strona została skorygowana.

szego świata człowiek, nie erudyt, ani mędrek, ale Sługa Boży cichy, pustelnik dobrowolny.
— Więc bliżej jesteśmy siebie niż się panu zdaje... rzekłem, ja także pustelnikiem nazwać się mogę, żyję sam z książką i myślą...
— Ja z Bogiem tylko...
Nic nie odpowiedziałem, alem się zadumał głęboko; rozmawialiśmy potem długo, tak, że część nocy przeszła na gawędce, która mi przypomniała nasze bezsenne na Łotoczku. Juljan nie nawracając mnie wcale, gdy postrzegł żem był małej wiary, rozmowę na inny przedmiot skierował. Jam znowu skręcił ją na ten przedmiot i chciwie połykałem każdy wyraz tego człowieka, którego pokoju duszy zazdrościłem. Nazajutrz rano deszcz lał znowu, musiałem parę godzin przebawić jeszcze, a do śniadania wyszły matka i siostra Juljana.
Były to postacie dla mnie całkiem nowe: matrona poważna, siwa, w sukni zakonnej, podpasana paskiem Śgo Franciszka, w tercjarskim ubiorze, i dziewczę cudnej piękności, w ciemnej sukience z krzyżykiem na piersiach. Istoty to były tak święte i opromienione jakimś blaskiem cnoty, żem poczuł od nich świętość i stanąłem przed niemi upokorzony. Dziewczę szczególniej, Emilja, była ideałem nie ziemskim; twarz jej przypominała madonny Rafaela i Perugina, spokój, ubłogosławienie, wesele anielskie rozpromieniały ją dziwnym blaskiem.
Obie powitały mnie życzliwie, bez uprzedzających grzecznostek świata ceremonjalnego, bez niezgrabnego zakłopotania, prosto jakoś, mile, jak gdyby dawno znajome, rozmowa poczęła się o rzeczach obojętnych. Konie moje zaszły nareszcie i w chwili, gdy mi się najbardziej zostać chciało, musiałem odjechać. Ale obraz tego dworku, młodego człowieka, dziewczęcia i poważnej matrony tak mi się w pamięć i serce wraziły, żem wkrótce znowu pod pozorem kwiatów, które im obiecałem, pojechał odwiedzić Juljana.
Tak między nami zawiązała się przyjaźń trwała, której węzłem było nawrócenie moje; rozmowy, przy-