Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/426

Ta strona została skorygowana.

brzegu, gdzie mnóstwo rąk czekało na Teofila i podniosło się ku niemu.
Wyciągniono ich na brzeg obu; topielec miotał się i wyrywał, kołem obstąpili go wszyscy, a Longin, który pierwszy pochylił się nad nim, zakrzyknął z podziwieniem:
— Tego nam tylko brakło, to Jordan! traf osobliwszy!
Na głos ten i imię swe wymienione po nad głową, topielec dźwignął się, obłąkanym wzrokiem wodząc do koła.
— Co to jest? zawołał — kto wy jesteście?
— Jordanie... godziłoż się to!
— Ale któż mówi do mnie?
— No! ja Longin, stary kolega, a oto ichmość Konrad, Teofil, Albin... znajomi, przyjaciele, towarzysze, z których jeden za kołnierz wyciągnął cię po ośliźnieniu.
— A! to oni! cóż się stało? gdzie jestem?
— Po kiego licha zachciało ci się kąpać o pół nocku..?
Jordan milczał.
— To przypadek a nie rozpacz... usunęła ci się noga...
Hruszka uśmiechnął się gorżko.
— Życie, rzekł powoli spluwając w wodę — przeje się nareszcie, nie było już z niem co robić! Chciałem jeszcze zobaczyć was i poskarżyć się na nie przed wami, ale przybyłem na Łotoczek zapóźno, a od nikogo o was dowiedzieć się nie mogłem. Błądziłem więc po mieście ze sześć godzin zbijając bruki i zagryzając wspomnieniami.. Nudne i głupie życie! reszty wcale nie jestem ciekawy; nie mam ochoty dopijać do dna... Poszedłem tak nad Wilją, bez myśli błądząc, i chętka przyszła szalona zobaczyć co się dzieje na dnie. Skoczyć, skończyć... Długom się wahał, chodził, walczyłem, w końcu uległem pokusie; ale po cóż mnie było wyciągać?
— Żebyś żył i pogodził się z życiem po chrześcijańsku, rzekł Teofil.
— Kieliszek winaby mu nie zaszkodził, przerwał Baltazar, to lepiej rozgrzewa od morałów...
Albin pobiegł i podał nalaną szklenicę szampana