Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/427

Ta strona została skorygowana.

temu, który przed chwilą walczył ze śmiercią; ale Jordan spojrzawszy odtrącił napój ze wstrętem.
— Nie! — rzekł — nie, od kropli bym oszalał — i tak jestem pijany rozpaczą...
— Ale godziż się jej poddawać?
— Życia mojego nie znacie...
— Owszem Longin nam twoją opowiedział historję, aleśmy cię sądzili przybitym, uciśnionym, ubogim, nie rozpaczającym; trwającym w pracy, aby dójść do końca jak Bóg przykazał...
— Tak! i w końcu wytrwałości się przebrało.
— Czemużeś nie zwrócił się ku Bogu! — rzekł Teofil.
— Bom nie miał nikogo coby mnie nauczył się modlić, odparł Hruszka — bo w nic nie wierzę... Cóż jest po za życiem? nicość! Iskierka co płonie we mnie zagaśnie, ciało się rozsypie, pamięć zginie... i odpoczynek wiekuisty!
Gdy tak bluźnił, a wszyscy otaczający go milczeli zasępieni, pierwszy blask zorzy porannej ukazał się na niebie, powoli rozjaśniać się zaczęło na wschodzie, księżyc pobladł, obłoki się zarumieniły, lekkie chmury złociste przebiegły jak posły oznajmujące słońce, i pierwszy promyk dnia oblał ziemię życiem i ciepłem.
— Do miasta! wracajmy do miasta! — rzekł Albin.
— Jak z pogrzebem... dodał cicho Baltazar.
— I ty Jordanie z nami.
Topielec nic nie odpowiedział, podniósł się z ziemi, wstrząsł i powoli pociągnął za gromadką, która w cichości opuściła brzeg Wilji, nie wiedząc po co i dokąd idzie.
Twarz jego po dniu była straszliwą, oczy zagasłe, wargi blade, czoło pomarszczone, policzki zsiniałe, ani śladu na niej młodości; zgarbiony dźwigał na grzbiecie brzemię lat przeżytych w boju i niepokoju.
Ze zdobyczą swą, szli tak powoli uliczkami ku miastu, które się rozbudzać zaczynało, kierując do mieszkania Albina, lecz gdy przeszli Ś. Michalski zaułek, posłyszeli dzwonek sygnujący na mszę u Bernar-