Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/69

Ta strona została skorygowana.

— Ale, dodawał stary — Pan Bóg wie co robi, nam się woli jego nie sprzeciwiać.
Cyryllek wprędce zapotrzebował nauczyciela, a nie bardzo go mieli czem zapłacić, ojciec nie mógł mu się oddać cały, mając inne większe obowiązki, pomyślano więc o szkole i pierwszy raz może w życiu gdy przyszło do niej oddawać Cyrylla, pleban westchnął że grosza przy duszy nie miał. Chłopczynę i oporządzić było potrzeba i książki mu kupić i stół a pomieszkanie i opiekę zapewnić... wszystko to na Bożym świecie kosztuje, i nic nigdzie darmo nie dają.
O tej prawdzie tak dla innych powszedniej i pospolitej, starzec niemal się pierwszy raz dowiedział, tak była mu obcą. Świat jakoś dziwnie mu się wydał pogański. Nie zwątpił jednak o sercach ludzkich, o przyszłości, i ufał w opatrzną pomoc Bożą. Ze starej sutanny wysztukowano przyodziewek skromny, oporządzono chłopca, ale stół, mieszkanie, książki, za co było dostać, czem okupić? Łyżek srebrnych już nie było, nic do sprzedania w domu, wyciągnąć rękę trudno kapłanowi, jeden tylko konina stał na stajni, i tego często potrzebowano. Obejść się bez niego było ciężko.
Paroch z żoną poczęli się naradzać.
— Co tu począć? co począć? jakby to temu podołać i za Cyryllka zapłacić?
— Konia mi szkoda, mówił stary, ale nie ma sposobu tylko go sprzedać muszę... Poczciwe to stworzenie, najwięcej mnie boli, że się w złe ręce jakiego okrutnika dostać może, co się z nim źle będzie obchodził.
— Ale i tobie bez niego zejść na piechotę...
— A mnie on na co? podchwycił księżyna — czy to ja gdzie jeżdżę? piechoto nawet daleko zdrowiej i prawdziwie po apostolsku... a nie tak stare kości trzęsą się jak na wózku. Jejmości to do miasteczka... ot sęk!
— Zmiłuj-że się... któryż z gospodarzy naszych mnie nie podwiezie, sami się o to napraszają... a mnie koń na co?