Strona:PL JI Kraszewski Przybłęda.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

Dla Albiny było to prawdziwem szczęściem, bo w tej atmosferze się rozwinęła, nabrała ochoty do ranki, ciekawości, oswoiła się zawczasu z mnóstwem kwestyj, któreby w innych okolicznościach całkiem obcemi jej pozostać musiały.
Młody umysł nabrał żądzy kształcenia się i oświecenia. Wszyscy goście Wanczurskiej zajmowali się nią, pomagali, zachęcali, przynosili książki, dawali lekcje, zdumieni wielką pojętnością i pracowitością ładnej dzieweczki. Mówiono o tym fenomenie szeroko, wiele; były osoby, które przychodziły go widzieć, mówić, przekonać się, iż w opowiadaniu o talentach i dowcipie nie przesadzano.
Albina, pomimo że w tem wychowaniu dorywczem nie było żadnej metody, że musiała często poczynać od środka, a kończyć na tem, od czego inni poczynali, może właśnie podrażniona nagromadzonemi trudnościami, które przezwyciężać musiała, cudownie umiała korzystać ze swego położenia.
Ostatnie miesiące spędziła u łoża chorej opiekunki, która za późno stała się dla niej czułą i bolała nad tem, że ją porzucić musiała bez żadnych środków, zapewniających przyszłość, na łasce losu. Kamieniczka była zadłużona, restauracja w upadku. Wanczurska nie mogła jej nic zostawić oprócz ruchomości, z których sprzedaży niewiele się spodziewać było można.
Dawni goście restauracji, dobrowolni nauczyciele i opiekunowie Albinki, których los jej zawsze obchodził, wszyscy, prawie jednogłośnie namawiali ją, ażeby pozostała w Warszawie, i ofiarowali się jej znaleźć zajęcie przy jakiej pensji lub w prywatnym domu.
Dziewczę podziękowało im, ale postanowiło najmocniej naprzód wrócić do rodziców, których poznać i im służyć poczuwała się w obowiązku, tembardziej, że ją doszły wiadomości o ubóztwie ich i położeniu przykrem.
Nigdy jednak Albina nie wyobrażała sobie nic podobnego do tego, co tu zastać miała. Nawykła patrzeć na ruinę, ciągle grożącą Wanczurskiej, pomimo której na pierwszych życia potrzebach nigdy nie zbywało, a do pierwszych potrzeb liczyły się niemal zbytkowne wymagania, o prawdziwem ubóstwie i życiu z dnia na dzień w chacie, w której często mogło chleba zabraknąć — nie miała nawet pojęcia.
Stanu też umysłowego rodziców, i ich wykształcenia nie domyślała się wcale. Mogłaż przypuścić nawet, że matka jej czytać i pisać nie umiała?
Niedostatek, pracę, dom rodziców, wystawiałała sobie wcale inaczej, niż miała znaleźć w istocie.
Przez całą długą i przykrą podróż usiłowała napróżno odgadnąć, co ją tu czekało. Ale człowiek nigdy, rzecz już to dowiedziona, w niczem swej przyszłości przewidzieć i obrachować nie jest w stanie. Albina wiedziała o rodzicach tak mało, że żadnego wniosku ztąd wyciągnąć nie mogła. Dlaczego zawczasu nie oznajmiła rodzicom o sobie? nie wiedziała sama. Chciała im uczynić niespodziankę, uśmiechało jej się to nagłe spadnięcie z nieba... ta scena dramatyczna... bajeczna... jakby z jakiejś powieści wyjęta.
Jechała z bijącem sercem, z główką rozmarzoną — rojąc już, jak tym starym rodzicom przyniesie z sobą ulgę, pomoc — pociechę.
Niemal aż do wrót karczmy w Rudce trwały tej złudzenia.
Tu już widok dworku zdala zapowiedział jej coś nierównie biedniejszego, niż się znaleźć spodziewała. Zlękła się trochę, zwolniła kroku, oczy przestraszone szukały tego domku rodziców, którego sobie wcale przypomnieć nie mogła.
Tyle przeżyła od czasu, jak ją ztąd wzięto, że pamięć się zupełnie zatarła...
Drożyna, w stronę ku karczmie prowadząca, niezbyt wychodzona, zaledwie była znaczną. Albina, pominąwszy kuźnię i chatę kowala, zobaczyła przed sobą niewielką przestrzeń, porosłą trawą zeschłą i wydeptaną, a za nią płot nędzny, z wrotkami także plecionemi, który podwórko Wysockich opasywał.
W dziedzińczyku widać było studzienkę ocembrowaną niewysoko, z korytem przed nią; w prawo szopki nizkie, słomą pokryte, na której mchy porastały, i sam dworek, a raczej chatę drewnianą, którą w pierwszej chwili Albina oczyma zmierzywszy, zawahała się, czy ona wistocie rodziców jej domem być mogła.
Wyglądała ona bardzo biednie. Jedno niewielkie okienko patrzało w tę stronę, ściany czarne były i miejscami pogniłe, dach pogarbiony i miejscami połatany. Ogródek i resztę dziedzińca zasłaniała chata tak, że ich dojrzeć nie mogła.
Stanęła, wahając się, czy ma wnijść.
Niedaleko na piasku bawiło się dwoje dzieci: jedno z nich, starsze, ciekawie czarnemi, cygańskiemi oczyma przyglądało się nadchodzącej.
Albina zbliżyła się do nich.
Chciały uciekać, krzyknęły przerażone — musiała się cofnąć.
Dowiedzieć się od nich nic nie było można.
Szukała oczyma dokoła, gdy kobieta stara, w obdartych łachmanach, z czerwona pijaczki twarzą, z garnkiem w ręku, pokazała się około chaty i wyszła do wrót. Tu, zobaczywszy Albinę, stanęła zaciekawiona.
Żaden z ubogich, których widywała pod kościołami w Warszawie, tak wstrętliwym, tak obrzydliwym się jej nie wydał.