Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/31

Ta strona została skorygowana.

— Ale niechże poczeka — rzekła — dopóki się z Dubińcami nie rozwiąże sprawa. Może mu co zostanie. Okropną jest rzeczą, przeciwko ojcu własnemu radzić! ja interesów nie rozumiem, ale zdaje mi się, że mogli-by przyjaciele cenę dóbr podnieść na licytacyi, więcéj-by zostało Sołomereckiemu.
— Ażeby stanąć do licytacyi — dodał — o ile ja wiem, bo i ja w interesach tego rodzaju jestem nieukiem, należy złożyć kaucyą i być gotowym do nabycia.
— Ojciec nikogo nie dopuści i powtarza to ciągle, niéma więc niebezpieczeństwa. Potrzeba koniecznie — rzekła żywo — aby Sołomereckiemu coś zostało. Zbyt przykrą i upokarzającą dla niego służba! A! nie! widziałam go z daleka raz — szepnęła trochę zmieszana — nie stworzony jest na sługę.
Fiszer słuchał z zajęciem wielkiém; dziewczę westchnęło; zbliżali się do kościoła.
— Jestem jedyną w przyszłości spadkobierczynią mojego ojca — rzekła po cichu — mogę zapewnić, że tych nieszczęsnych Dubiniec nie chcę, i gdyby mojemi być miały, pozbędę się ich za cokołwiek-bądź!
W młodéj panience ta energia i pojęcie obowiązku były czémś tak niezwyczajném, iż Fiszer zamilkł zdumiony. Coraz bardziéj wydawała mu się zagadkową.
Musiał myślą aż sięgnąć do tego prawa dziedzictwa krwi, która dla niego, jako dla lekarza, tłómaczyła Romanę, charakterem po ojcu z kolebki wziętym. Była jego córką.
U progu kościoła podała rękę Fiszerowi.
— Konsyliarzu! — zawołała — zaklinam cię, jeżeli ja mogę w czém być użyteczną, kieruj mną, wskazuj, ucz.
I przypomniawszy sobie spotkanie z Maurycym, dodała, żegnając:
— Młody Sołomerecki życzy sobie podobno zachować dawne rodzinne pamiątki, które także sprzedane zapewne będą. Rada-bym, ażeby go upewniono, nie mówiąc nic o mnie, broń Boże! aby się wcale o to nie troszczył. Ręczę, że je miéć będzie wszystkie! ręczę!
Podała raz jeszcze rączkę wzruszonemu doktorowi i szybkim krokiem wbiegła do kościoła.

VII.

W gospodzie u Natana najlepszy pokój od ulicy, z małym alkierzykiem, zajmował Sołomerecki.
Symeon stary, który oprócz dokuczania Gryżdzie nie miał nic do czynienia w Dubińcach, nudził się i gwałtem narzucał z usługami Maurycemu, ale ten ich nie potrzebował. Życie za granicą, w ogóle uczące obchodzić się bez téj licznéj służby próżniaczej, do któréj my nawykliśmy, uczyniło mu lokaja zupełnie zbytecznym.
Wesoło i ochoczo sam sobie służył, co jest najlepszym sposobem, aby być dobrze obsłużonym.
W domu Natana zresztą wszyscy byli na jego rozkazy. Symeon więc przybywał nadaremnie, samowolnie trochę robił porządku w dwóch izdebkach, pogawędził z paniczem, nałajał Gryżdzie i, widząc się niepotrzebnym, powracał do swego dworku, aby w dni parę znowu, znudzony, do miasteczka się wybrać.
Śledził on każdy ruch, każdą czynność Gryżdy i donosił o niéj Maurycemu, ale ten słuchać o nim nie chciał.
— Dajże mi pokój z twoim Gryżdą — powtarzał, ja-bym rad o nim zapomniéć, a ty mnie karmisz nim ciągle.
— Proszę księcia, kiedy sam go mam póty! — mówił Szymeon, na gardło wskazując.
Sołomereckiemu w ogóle nie dawano pokoju. Ciekawość i współczucie ciągnęły ku niemu. Młody ten pan z panów, odarty ze wszystkiego a nie tracący odwagi, spokojny, nie wyciągający rąk do nikogo, nie proszący o pomoc, ufający w siebie, był fenomenem w istocie.
Przypatrywano mu się, przysłuchywano, i jedni utrzymywali, że nie wytrwa, drudzy, że jakiś cud musi spaść na potomka staréj rodziny.
— Ożeni się bogato — powtarzało wielu. — Chłopiec ładny, wychowany pięknie, znajdzie łatwo dziedziczkę.
— Nie sądzę, aby on miał zniżyć się do roli d’une savonette a vilain, — odpowiadała sędzina, — nie, nie!
Sołomerecki, wbrew naszéj naturze wielce gadatliwéj, był małomówny; odpowiadał na zapytania, ale się nie rozszerzał ani ze swemi projektami, ani z nadziejami. Słuchał i uczył się nowéj dla siebie społeczności, z którą, po długim pobycie za granicą, potrzeba się oswoić, aby ją zrozumiéć i ocenić.
Nie było prawie dnia, ażeby go dziekan, Kniaź Bezdonow, Zamarski, lub ktoś z okolicy nie odwiedził. Wszyscy poznali się z nim u Sędzinéj, każdy miał za obowiązek utrzymać stosunki, zapraszano go ciągle.
Ciekawemi oczyma mierzono to, co go otaczało, dziwiono się, iż nie było około niego nic pańskiego i wytwornego. Dużo książek tylko rozrzuconych po stolikach, a kto zajrzał w nie, cofał się, rozbijając o niezrozumiałe tytuły.
Romansów francuzkich cale tu nie było.
Maurycy, zmuszony do tego życia w gospodzie i znużony odwiedzinami, które na próżnéj gadaninie upływały, uciekał czasem do Szymona, aby zobaczyć Dubińce.
Nikt mu nie mógł zabronić błądzić po zdziczałym parku, w którym, oprócz krów i pary koni spętanych, pasących się na pokoszonych już łączkach, nie spotykał nikogo. U Symeona było mu ciszéj, spokojniéj, a prawdę powiedziawszy, rozprawianie o niczém i to mielenie językiem, które u nas jest obyczajem, okrutnie go męczyło.
Potrzebował być sam z sobą.
W okolicy, chociaż majętność Sołomereckich już dosyć dawno była w ich posiadaniu, nie miał rodziny. Dalsi krewni znajdowali się na Litwie i rozproszeni po oddalonych prowincyach. Wszyscy oni uwiadomieni być musieli o jego położeniu, ale z pomocą nikt się nie zgłaszał, a on wstręt miał do proszenia o nią.
Z dawnych cnót i wad pozostała mu duma szlachetna, duma, która zarówno być może śmiesznością i kalectwem, jak uczciwą dźwignią do pracy i osiągnienia samoistności.
Po młodemu nieco wyobrażał sobie, że kto tylko chce pracować, a ma pewne zdolności, musi znaleźć i pole, i miejsce sobie właściwe. Z nauk w uniwersytetach belgijskich, które w dwóch przeciwnych kierunkach idą, Maurycy wyrobił sobie zasady własne, pośredniczące pomiędzy niemi. Mianowicie: w pojęciu dobrobytu społeczeństwa i pojedyńczych ludzi, zasady jego różniły się od powszechnie przyjętych. Pewną sumę bogactwa uważał za niezbędną dla człowieka, lecz za cel nie wskazywał, ani sobie, ani ogółowi, niepomiernego zarobkowania i gromadzenia kapitałów.
Belgia przemysłowa, pracowita, przeludniona, stosunkowo bogata, dała mu się z blizka przypatrzéć temu podziałowi ogólnego mienia krajowego, który się wyrabia dzisiejszą organizacyą społeczeństwa. Jasném dla niego było, że praca, bez żadnego wyższego celu nad zbogacenie się, prowadzi do wyzyskiwania jednych klas społeczności przez drugie, do nienawiści ich, do rozkładu.
Z jednéj strony nędzny proletaryusz, na najniższym szczeblu machiny, dającéj siłę materyalną tylko, z drugiéj przebogacony kapitalista, który nie wié w końcu, co począć z tém, co nagromadził.
Rozdział ten, nierówny i niesprawiedliwy, odbijał się w porodzie socyalistycznych zasad, wylęgłych ze zgnilizny. Maurycy sądził, że ten stan rzeczy jedynie zastosowanie zasad chrześcijańskich naprawić mogło. Miłosierdzie tylko los jednych polepszyć, drugich ubezpieczyć było zdolne.
Bez tego żywiołu moralno-religijnego nie widział on wyjścia z zamętu, chyba strasznym kataklizmem, który wszystko-by obrócił w ruinę i zmusił zaczynać znowu od początku.
Mając zręczność ocierać się w Belgii o tych Krezusów, świeżo wzbogaconych spekulacyami różnemi, napatrzywszy się ich w Ostendzie i Paryżu, Maurycy sądził, że złoto, które tak chciwie zagarniali, ani im nie dawało szczęścia, ani się nikomu nie przydało na wiele.
W upojonych niém rodziło dziwaczne zachcianki, rzadko szlachetniejsze idee, uczyło bezmyślnego zbytku, fantazyi nerwowych.
Sam widok tych zbytków, na tle nędzy fabrycznéj, był potępieniem społeczeństwa, które go cierpiało. Z tych wszystkich myśli Maurycy sobie wyciągnął zasadę, że być bardzo bogatym nie potrzebował dla szczęścia. To robienie fortuny a outrance, które jest hasłem wieku, nie zdawało mu się pożądaném wielce. Chciał być niezależnym i miéć kawałek chleba. Lecz ile razy się z tém głośniéj oświadczył Maurycy, zakrzykiwano go.
Wrócić dziś do téj dawnéj, prastaréj filozofii, która głosiła, że lepiéj się nauczyć potrzebować mniéj i ograniczyć żądze, niż ofiary ponosić dla zaspokojenia coraz rodzących się nowych, ludziom w ogóle trudno.
Uśmiechają się ekonomiści... bogactwo narodowe wszystko pokrywa; a że owo bogactwo ogólne składa się z mnóztwa pojedyńczych, kto tylko robi pieniądz, jest mężem zasłużonym.
Nie ulega wątpliwości, że lepiéj jest zbierać, niż rozpraszać, lecz i to pewna, że robienie fortuny wcale nie uniewinnia człowieka, gdy z innych względów jest — nicponiem. Sołomerecki z temi zasadami, wyjąwszy księdza Piszczałę, który go rozumiał, wszystkim innym wydawał się dziwakiem. Niektórzy się uśmiechali z téj teoryi, przypisując ją stracie majątku.
— Naturalnie, że, zubożawszy, musi sobie mówić, jak lis w bajce o winogronach; — szeptano.
Maurycy w ogóle rozprawiać i sprzeczać się nie lubił.
Oprócz téj poważnéj strony, wcale nie będąc sztywnym i pedantem, Sołomerecki miał usposobienie wesołe, lubił polowanie, konie i towarzystwo kobiet.
Zarzucają nam Niemcy szczególniéj, że one u nas zbyt poważne zdobyły stanowisko, żeśmy im nadto byli posłuszni, że — panują...
Jest to niewątpliwém, lecz stało się bardzo szczęśliwie, gdyż niezawodnie u nas kobieta wyżéj stoi, niż mężczyzna. W Niemczech żywioł ten, wykluczony niemal ze społeczeństwa i odepchnięty do kuchni i kolebki, daje czuć w całym ustroju i duchu narodu niedostatek czegoś niezbędnego.
Ale niewiasta u nas a zagranicą wcale jest różną. Gdzieindziéj jest to lalka i zabawka, u nas wspólniczka losów, współpracownica, towarzyszka, matka i żona.
Do zakochania się nie był Sołomerecki pochopnym, piérwsza epoka marzeń chłopięcych przeszła była dla niego. Nie miał ani czasu, ani temperamentu do zabawiania się miłostkami, a może téź nie trafi! na tę istotę przeznaczoną, która serce porywa. Spało ono jeszcze w piersi.
Oczekiwanie na licytacyą i dokończenie sprawy o Dubińce było dla niego dosyć nudném.
Chciał czynne życie rozpocząć co najrychléj. Starał się o to, ale dotąd spotykał same trudności. Belgijska nauka wydawała się wszystkim niepraktyczną, obawiano się jéj. W dodatku: Sołomerecki dyrektorem fabryki albo gospodarstwa! jak się było z nim obchodzić?
O ile Maurycy rad był koniec przyśpieszyć, o tyle nieprzyjaźni Gryżdzie starali się mu przeszkodzić i zwlekać.
Kostek był niezmordowanym: biegał, szeptał, doradzał, i ile razy termin już był wyznaczonym, umiał tak pokierować, że go dla jakiéjś formalności odroczono.
Gryźda się wściekał, płacił, ale nie ustępował.