Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/1027

Ta strona została skorygowana.

po cichu, prawie niepostrzeżony i stanął skromnie na uboczu...
— Cóż teraz poczniemy, mówiła matka... gdzie się podziejemy? mój Stasia! A! dosyć! dosyć już tego tułactwa twojego... trzeba, choćby nam było nie dobrze, gdzieś się do kawałka swojéj ziemi przyczepić! Nigdzie raju nie ma! nigdzie szczęścia... lecz kątek cichy się znajdzie. Nie chcą nas ludzie? wszak żyć możemy w pośród nich a bez nich — gdy późniéj przekonają się, zobaczą, że jesteśmy nie tak źli, jakby sądzili — przyjmą nas może...
— Wrócimy więc już chyba do Galicyi — rzekł jenerał — kraj to rozleglejszy i mniéj zamknięty dla obcych. Nie przyjmą nas gościnnie, trudno tego wymagać, ale nie popchną téż może. Tu... a! nie! nie!
Matka smutnie spojrzała na niego.
— To są skutki długiego tułactwa — rzekła — człowiek się odzwyczaja od rzeczywistości a żyje ideałami, które sobie tworzy i nosi w piersiach ojczyznę nie taką, jaka istnieje, ale jakiéjby pragnął... A świat — ziemia i — Polska nasza... ideałem nie są...
Cóż książę mówisz na to? zwróciła się ku milczącemu pułkownikowa.
— Ja? ja tu głosu nie mam... je me récuse — sądzić nie mogę..
— Ale serce przyjaciela...