Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/1032

Ta strona została skorygowana.

niż zwykle wyjść musieli do siebie i tam zostali sam na sam.
— Wiesz Andrzeju — rzekł Stanisław, widząc go znowu siedzącego i zanurzonego w myślach posępnych — zdaje mi się, żeś ty już musiał zmęczyć się nami... Widzę to z twéj twarzy, z humoru, jesteś milczący, ponury a to nie w twoim charakterze. Powinieneś jakąś przedsięwziąść wycieczkę, czémś się rozerwać.
— Ja jestem trochę nie zdrów, ale wierz mi, mój Stanisławie, nigdzie mi w świecie lepiéj nie było jak z wami — rzekł kniaź wstając i podając mu rękę. — Proszę cię, błagam, pamiętaj tę chwilę i moje słowa, przypomnij je sobie, ilekroć o mnie zwątpisz — że ja cię kocham szczerze, gorąco i, jakiekolwiek pozory mogłyby zachwiać tą wiarą... nie powinieneś zwątpić o mnie.
W życiu różnie się trafia — składają się okoliczności tak dziwnie, iż przyjaciel wrogiem się wyda. Gdyby coś podobnego między nami zaszło, powiedz sobie — on nie winien, on mimo to był moim przyjacielem...
— Cóż bo ty znowu mówisz — odparł ruszając ramionami Zbyski — cóż może zajść takiego pomiędzy mną a tobą, by zachwiało przyjaźnią moją i wiarą w twe serce złote! Prawdziwie mówisz, jak gdyby cię mocno głowa bolała... po prostu dziwaczysz: nigdy nic podobnego zajść nie może...