Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/1043

Ta strona została skorygowana.

jemu przecie procesu przed sądem kryminalnego nie zrobię... ale to taki złodziejstwo!
Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te wyrazy okrutne zrobiły na choréj jeszcze pułkownikowéj...
Zaćmiło się jéj w oczach...
— Proszę pana wyjść — niech pan wychodzi... zawołała drzącym od łez głosem, chwytając dzwonek, który miała pod ręką.
— Nie potrzeba dzwonić! odezwał się wstając z sarkastycznym uśmiechem Zamaryn — ja sobie pójdę. Chciałem tylko wiedzieć, czy matka lepsza od syna i czy oboje jedno warci. To już teraz wiem... nie ma czego dłużéj gadać...
Nałożył kapelusz na głowę.
— Ale wy pamiętajcie — dodał ochrypłym głosem — ja swojego nie daruję! Ja was będę ścigał, gonił, ja wam nie dam pokoju, będę po ulicach chodził i krzyczał: — Oddaj złodzieju, coś wziął... A wziąłeś od kobiety, co ciebie utrzymywała... Sławny pan jenerał! Byłby z głodu zdechł, żeby nie kochana ciocia, która z nim miliony zmarnowała. Może się pani synkiem pochwalić! Sławny mały! Wiedział, jak się interesa robią... Staréj babie się przylizał... co za dziw, że go złotem obsypała...
Zaczął się śmiać... pułkownikowéj sił brakło... leżała w krześle bez duszy, na pół zabita, blada, ręce jéj opadły na kolana, rodzaj konwulsyjnego płaczu po-