Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

ner na pośrednictwie. Razem z tłómokiem wszedł Moskal do zdumionego, zmęczonego i osłabłego Albina...
— Mam obowiązki względem was, rzekł — ani słowa nie mówcie, policzymy się późniéj, gdy zostaniecie ministrem wojny lub choćby jenerałem wojsk Rzeczypospolitéj. Nie robię wam prezentów, pożyczam... boć drugi raz sobie odbierać życia nie będziecie... jest co lepszego do roboty.
Albin spojrzał z wdzięcznością. — Był biały dzień, światło padało na twarz zbawcy. Dziwna rzecz, ten dobrodziéj, dla którego czuł najżywszą wdzięczność, człowiek, który nader umiejętnie twarz swą ułożył ad hoc, uprzedzonemu najlepiéj w świecie wydał się — okropnym. Albin przypisywał to niegodziwości swéj, wyrzucał to sobie, ale faktem było, że ta uśmiechająca się twarz kałmucka, pociągnięta europejską politurą, wyglądała mu ohydnie. Złożył to na stary swój nałóg nienawiści dla Moskali.
Tymczasem Arsen Prokopowicz był jak cukierek słodki... siadł na krawędzi łóżka i odegrywał umiejętnie praeludia do przyszłéj rozmowy.
— Cóż się wam śniło? zapytał... byle nie ten skok fatalny... któremu ja miałem szczęście zapobiedz...
— Niestety! zawołał Albin... wspomnienie téj chwili budziło mnie nieustannie. Zdaje mi się, że się z krzykiem zrywałem kilka razy...
— Nie słyszałem — odparł Moskal... spałem po