Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/135

Ta strona została skorygowana.

— Masz je... zawołała śmiejąc się kobieta — w twojém przekonaniu, a tego tylko nie wiesz, że najskrytsze tajemnice twe ja siłą jasnowidzenia kochanki czytam jakby ognistemi napisane były głoskami!
— Zlituj się, nauczże mnie co to jest?
— Chcesz? spytała, ale zawahała się zaraz — O! nie — nie! trzeba cię zostawić złudzeniom, są rany, których niczyja ręka dotykać nie ma prawa, jeźli ich uleczyć nie może.
— Rany! rany!! przerwał uśmiechając się ale przymuszonym, niespokojnym śmiechem mężczyzna. Co za imaginacya! jam zdrów! ja ran żadnych nie mam na ciele ani na duszy.
— Więc milczę! westchnęła kobieta smutno. Są dziwne przeznaczenia w świecie, dodała po chwili. Spotyka się ludzi dwoje, wszystko ich łączy i pociąga ku sobie, czują się stworzonemi dla siebie... W pierwszych chwilach nic ich nie rozdziela... ale rodzili się każde w innéj kolebce, mówili innym językiem za młodu, przed innym klękali ołtarzem, los ich rodziny, rody, świat napiętnował nieprzejednaną nienawiścią... Ta nienawiść wciska się nawet w ich miłość... kochać się będą jak pies z wilkiem w chwili szału... a jutro, zagryść gotowi!!
Załamała ręce białe.
— Nie tak że jest?
Mężczyzna rzucił na nią okiem niespokojném, ale chciał w żart obrócić wymówkę i odezwał się śmiejąc: