Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

Wschody się kończyły, szli jeszcze szyją ciemną, staruszek popchnął z lekka drzwi dębowe i wszedł a za nim wcisnął się Władek. On to bowiem zagrożony aresztem szukał tu schronienia...
Podziemie, do którego weszli, było nizkie, czarne, na ciężkich słupach oparte, nie zbyt, jak się zdawało, rozległe, zastawione gęsto trumnami... Czyściuchno było w tym lochu... i znać w nim często doglądano porządku... Trumny szeregami mieściły się jedne obok drugich, większe, mniejsze, przeróżnych kształtów i budowy, od drewnianéj prostéj, z kłody wyciosanéj, do lanéj, z najartystyczniéj wyrabianéj cyny.
W głębi tego arystokratycznego przytułku umarłych mały ołtarzyk stał na podwyższeniu, na nim Chrystus, parę lichtarzy i zczerniały od pyłu obrazek i przegniła wilgocią poduszka...
— Choć to tu ciasno, szepnął O. Athanazy, bo gości mamy wielu, ale uważnie idź, a ja przeprowadzę, gdzie sobie przysiąść i spocząć będziemy mogli.
Władek, nie okazując trwogi ale ciekawość wielką, przesunął się za staruszkiem... W drugim końcu podziemia było nieco wolnego miejsca, a że znać ono nie po raz pierwszy za schronienie służyć musiało, dowodziło parę krzeseł wyplecionych sitowiem, stoliczek biały a nawet czysty na tapczaniku rozesłany siennik i poduszka.
— Tak spokojnych i przyzwoitych jak tu towarzy-