Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/260

Ta strona została skorygowana.

— O! gdybym wiedziała na pewno!... Ale potrzebaż lepszego dowodu nad tę nocną w takiéj chwili wycieczkę? Napróżno chciałby się wyprzeć... to widoczne! to okropne! bezwstydne! I cóż mi powie wróciwszy? ciekawam — bo nie mógł nie czuć, że ja przyjdę i że nań czekać muszę. Tak się tedy wszystko na świecie kończy nie apotheozą, nie męczeństwem, ale brudnym upadkiem i kałużą... On... uwikłany w jakąś intrygę zaparawanową, z jakimś szurgotem z teatru... z jakąś dziewczyną, która ma tylko... młodość i trochę wdzięku... Załamała ręce. — I mnie przychodzi ustąpić przed taką rywalką... Dobrze mi tak... to sprawiedliwie na to zasłużyłam, zanadtom mu poświęciła, ażeby nie być zdradzoną... to koléj zwykła.. Ale téż zwykłą koleją ja pomścić się muszę...
Rozśmiała się, a ktoby był zobaczył ten straszliwy uśmiech z za łez, uśmiech hieny — błyszczący zębami białemi i oczyma rozgorzałemi... byłby się przeraził jego okrucieństwem i żądzą krwi...
Cały namiętny, niepohamowany charakter kobiety, która postawiła życie na ostatnią kartę... malował się w tym śmiechu gorzkim, bolesnym i strasznym.
— O! wiem, on skłamie przedemną... tak... on mi coś powie, by oszukać przez litość, ale czuję, że w tém jest kobieca dłoń. Żadna w świecie inna sprawa wyrwać go o téj godzinie nie mogła, do żadnéjby mu tak nielitościwie nie było pilno... Przecież wiedział, że mnie tu