Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/301

Ta strona została skorygowana.

i umrzeć potém z uśmiechem na ustach.. Oni mi mówią ciągle — szanuj się! po co ja się mam szanować, żyć nie mogę, nie będę... resztkę życia trzeba złożyć na ofiarę i wysłużyć się Polsce... a po tém dziś czy jutro...!!
Przeciwko kaszlowi użył biedny chłopak cygara... na chwilę téż ustał on... służąca weszła, odnosząc kartkę w ręku zmiętą i zapewniając, że nikogo podobnego w hotelu nie znalazł odźwierny, ale że nie wszyscy byli meldowani... i że gdyby podróżny chciał zejść na obiad do table d’hôte, możeby ich tam znalazł.
— A jakżebym ich poznał? rozśmiał się gość, kiedy w życiu nie widziałem...
— Przecież to pańscy znajomi??
— A! nie... to ludzie do których mam interes...
Po chwili namysłu dobył notatki podróżne — wczytał się w nie... i choć chory postanowił zejść w istocie do wspólnego stołu, nie w nadziei odszukania osób, o które mu chodziło, ale dla rozerwania się i sztucznego podbudzenia sił reszty.
Był to piękny młodzian, ten sam, któregośmy widzieli nad brzegiem urwiska pomiędzy Chamonix a Genewą, ale krótki przeciąg czasu wypalił jeszcze tę pierś i wyssał zeń wiele życia. Czarne, głęboko zapadłe oczy błyszczały jakoś złowrogo, policzki miał zapadłe, dwa rumieńce wypieczone na twarzy, oddech urywany, krótki, gorący... Każdyby w nim z łatwością poznał