Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/302

Ta strona została skorygowana.

dogorywającego suchotnika... który już wszelką stracił nadzieję i szafował z rozrzutnością młodzieńczą ostattniemi chwilami... Twarz ta, napiętnowana ręką śmierci, zdawała się od niéj dziwnego zapożyczać blasku, była szlachetną, rozmarzoną... poetycznie piękną... idealną. Czarny włos kruczy, w pukle długie zwijający się do koła, jeszcze jéj dodawał wdzięku, stanowiąc tło téj maski cudnéj, jakby z przejrzystego wyżłobionéj alabastru... Wszystko w nim było piękne, postawa, wejrzenie, ruchy, kochanek śmierci wyglądał na oblubieńca z fantastycznego poematu... a nigdy może w przededniu zgonu oblicze ludzkie, świadome śmierci, nie było tak spokojném, tak jasném, tak promienistém...
Komuż się nie trafiło na łożu konania i w trumnie widzieć jednego z tych wybranych, co zgon przyjmują z uśmiechem?? Wie każdy, kto oglądał stężałe i zbladłe ich twarze, jakim pokojem i weselem oblewa zgon święty... Na twarzy Albina to wyidealizowanie, które drugich pod całunem dopiero przetwarza, już przedwcześnie jaśniało... Pięknym był, jak bywają umarli. Ostatnie płomyki lampy życia niekiedy różowém światełkiem drgały na licu młodzieńca... uśmiechał się i śnić zdawał.
Pojęcia téż o świecie, ludziach, życiu, w blaskach zachodnich jego duszy nabierały niezwyczajnych rozmiarów i fantastycznego uroku... Wszystko i wszyscy mu się śnili bohatersko, wszystko zdawało się łatwém i możliwém... a dobro i sprawiedliwość konieczną...