Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/346

Ta strona została skorygowana.

zdrowił — zaparł się... Widocznie lęka się, żebym go nie spytał o rachunki...
Stary żołnierz westchnął — tak mu pilno było wygadać się, że Albinowi nie dał ust otworzyć... wygadać się tym językiem miłym... językiem młodości, pełnym wspomnień, brzmień pełnym, obudzających łzy i uśmiechy.
— A! dziecko moje, na straszne próby naraża wygnanie nas — to nas, ale tych, którym z oczu nikniemy... myśmy nędzarzami oni się stają nędznikami.
Ale o to widzisz asindziéj, na co zeszło potomkowi Korwinów... maluję, ja com się nigdy nie uczył, tabakierki, wachlarze i pudełka... Dla chleba... Mógłbym może i co lepszego zrobić, bo mi natura nie poskąpiła talentu... jak wszyscy przyznają... ale te szelmy artyści z profesyi nie dopuszczą nigdzie.. Więc dla kupców smaruję... i żyję. A jak żyję! nie pytaj! Psy u mnie w Czamirowie lepiéj jadły niż ja tutaj... Żołądek nauczył się trawić koninę, kota ukrytego pod postacią zająca... wszelki gnój i paskudztwo... Gdyby nie ten poczciwy absynt... dawnoby mnie diabli wzięli...
Albin cierpliwie słuchał...
— Ale ja ci prawię moję historyą... rzekł w końcu — a ty może masz co pilnego.
No — to już słucham — mów.
— Panie kapitanie... pozwól, abym ci ustęp z mojéj historyi opowiedział — rzekł Albin — potém roz-