Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/365

Ta strona została skorygowana.

go tu odwiedził... nie mam stósunków, nic nie wiem, nad rankiem pojadę i kwita...
To mówiąc, jeszcze raz z zabobonną jakąś obawą, jakby się lękał nagle, ażeby umarły nie powstał i nie upomniał się o zagrabioną własność, spojrzał na niego, po cichu otworzył drzwi i wyszedł. Korytarz był pusty... prześliznął się do swego numeru i swobodniéj tu dopiero odetchnął, wyładowując natychmiast kieszenie z zabranych po nieboszczyku papierów, na które chciwém rzucił okiem... Były pomiędzy niemi takie, które mu prawdziwą czyniły przyjemność... uśmiechał się, odkładając je na bok i zacierał ręce.
Prawdziwie szczęśliwą myśl miałem zajść zobaczyć, co się z nim dzieje... Teraz idzie tylko o to, jak się tu najraniéj niepostrzeżonemu wyśliznąć...
Zbyt było późno, ażeby dzwonić na sługę. Arsen Prokopowicz jednak po namyśle, schowawszy swą zdobycz, wziął świecę i zszedł szukać służby... Nabłąkawszy się nieco po kurytarzach, trafił w ostatku na przytułek garsonów i jednego z nich rozbudził.
Był to właśnie ten, który mu usługiwał.
— Przepraszam cię, przyjacielu, rzekł, ale czy ja ci tylko wyraźnie powiedziałem, że chcę jechać pierwszym rannym pociągiem? Mam interes bardzo pilny, nie jestem całkiem pewny?
— Ale pan mi wcale nie mówiłeś o tém! rzekł ziewając zniecierpliwiony sługa.