Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/368

Ta strona została skorygowana.

Naówczas dreszcz jeden przebiegł cały gród jakby jedno ciało skupiony... wieść przelatywała jak iskra elektryczna w mgnieniu oka ludzi krocie... nie potrzeba było hasła do czynu, w sercach coś szeptało głosem tajemnym i wieść i obowiązek. Nawet najchłodniejsi ulegali temu pożarowi, temu entuzyazmowi tłumu, który pochłaniał wszystko... Napróżno płaczliwe Kassandry przepowiadały przyszłość... któż śmiał myśleć o niéj...? a kto śmiał, odwracał oczy — Bądź co bądź!
Wszystko się spikało na podniecanie tego ognia — powolność i okrucieństwo, prześladowanie i łagodność... niezbłagane fatum dopominało się holokaustu miliona ludzi...
Dzień był pochmurny, deszcz pruszył ze śniegiem, pora szkaradna... ni to zima, ni jesień, ni wiosna. Ale dziwnym fenomenem, choć do wiosny prawdziwéj było jeszcze daleko, coś się nią śmiało w powietrzu...
Chmury były zimowe, lazur niebios chwilami, gdy się rozdarły — wyglądał z za nich świeży, czysty, wiosenny... Śnieg i deszcz, przesuwające się gwałtownie, szybko, przypominały kwietniowe pletnie, dni plecione ze słońca i słoty... raczéj niż owę zimę, która, raz ująwszy, nie puszcza ze szpon skostniałych.
Pomimo téj pluchy roiło się w ulicach, doróżki przelatywały z tą furyą koni i woźniców jakby opętanych przez złego ducha, którą ma tylko czasem woźnica neapolitański i warszawski... Trotoary pełne były ludu,