Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/424

Ta strona została skorygowana.

wał, jakby nie wiedział, co począć z sobą... Naostatek pożegnał matkę, nie mogąc mówić prawie i wyszedł krokiem powolnym..
W istocie noc to była, w któréj tyle się odegrało scen tragicznych, okropnych, z barbarzyńskićm szyderstwem spełnionych z jednéj strony, z drugiéj zniesionych tak heroicznie, iż wszelkie serce nie odrętwione zatrutą polityką, pękłoby przed ich obrazem...
Ranek wstał na łzy i szał gorączkowy. Miasto przedstawiało widok wcale nowy, nawet na pierwsze wejrzenie; — wrzało w niém głucho czémś straszném jak śmierć... Postacie wylękłe, blade, pospiesznemi kroki przesuwały się przez ulice i nikły.. Ludzie się witali oczyma czerwonemi od łez, mieniali słowa i biegli w strony różne; kościoły były pełne.. upadłych na kolana kobiet i osłupiałéj młodzieży, która stawała, patrzała w ołtarz i zdawała się wyzywać pomsty Boga...
W miarę jak dzień rósł, rosło rozgorączkowanie dziwne... ruch w ulicach był ogromny, nieustający.. tu i owdzie ukazały się mimo pilności straży poprzylepiane plakaty, jedne roznamiętnione bólem, drugie zaklinające o cierpliwość i hart duszy..
Zdaje się, że ten stan miasta — tak nauczający dla najmniéj wprawnego oka — albo był źle zrozumianym, lub uznanym za niedość jeszcze groźnym, gdy na tę rozdartą ranę rzucono jeszcze szyderstwo urzędowego ogło-