Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/432

Ta strona została skorygowana.

Wszyscy milczeli.
— Ale to bój daremny, nieszczęśliwy... rozpaczny! rzekł Stanisław.
— Właśnie dla tego, pchnąwszy doń drugich, samemu z niego uciekać się nie godzi. Koledzy, towarzysze, przyjaciele, bracia spieszą na śmierć, na walkę... tam moje miejsce...
— Ale tyś mój jedyny! zawołał ojciec... co ja pocznę nieszczęśliwy! ty nie masz nademną litości.
— Nie mów ojcze, przerwał Władek gorąco, tyś służył ojczyźnie, ty biłeś się za nią, czystym wyszedłeś z walki, daj mi skosztować jéj i pozostać godnym ciebie. Zginąć, to nic, ale się zbezcześcić...
Brygadier stał, słuchał i ocierał łzę z powieki, potém ręce jakby z rezygnacyą rozpostarł, westchnął i odszedł.
Samemu ojcu słów brakło na odpowiedź. Misia uścisnęła brata w milczeniu. Na twarzy Stanisława malowało się uczucie niezrozumiałe... rozjaśniła mu się ona, ścisnął także rękę poczciwego Władka.
— Słuchaj pan, mnie się zdaje, że już uczyniłeś dosyć — narażałeś się na niebezpieczeństwo... byłeś uwięziony... wyrwałeś się na swobodę...
— Panie Stanisławie — zawołał Władek — gdybym był tak podłym, żebym się dał za granicę wyrzucić jak stłuczony czerep na śmiecisko — czyż myślicie, żebym wytrwał, słysząc, że się tu krew leje?