Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/524

Ta strona została skorygowana.

leńka podniosłość kupą trupów białych się odznaczała...
Tu one leżały nagromadzone, zbite, jeden na drugim... w martwych uściskach... Stanął nad niemi przybyły i patrzał... Księżyc świecił tak jasno w pośrodku, że twarze nawet można było rozpoznać. Większa ich część przerażała otwartemi powieki, w których oczy zgasłe patrzały wzrokiem trupim.
Nie uląkł się jednak przybysz i położywszy na ziemi obok siebie torbę i strzelbę, które trzymał w ręku, dobył ognia, zapalił w pomoc świecę, dobytą z węzełka, ostrożnie ją ogarniając palcami. Powietrze tak było spokojne, że się o światło nie potrzebawał obawiać. Z niém począł on oglądać nieboszczyków... ale aby wszystkich rozpatrzeć, trzeba było trupy podnosić... Stękając, odrzucał je ów człowiek i szedł daléj, gdy... o ucho jego obiło się coś, jakby głębokie westchnienie.
Wyprostował się, wstrzymał oddech... ale znowu nic słychać nie było... ostatnie może tchnienie uleciało z piersi jakiéjś zgniecionéj. Słowiki śpiewały w gniazdach, czeremchy kwitły wonią wiosenną, księżyc patrzał z nieba jasny i uśmiechnięty.
Tak przeszedł i kupę owę i pojedyńcze twarze ów człowiek i jęknął. Zdało mu się, że już przebrał wszystkich a tego, kogo szukał, nie znalazł... W tém drugi jęk dał się słyszeć wyraźniejszy, żywy... Wychodził z krzaku łozy na pół utopionego w trzęsawisku, sple-