Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/527

Ta strona została skorygowana.

W drugim końcu na gościńcu coś jak cień przemknęło się i szepty słyszeć się dały... Maciéj bez słów, okrzykiem rozpaczliwym dawał o sobie znać... bo czuł, że za chwilę padnie lub konającego złożyć będzie musiał na ziemię...
Ale przecie stłumionym słabym głosem huknięto po wiejsku...
Maciéj odpowiedział — Ratuj...
Upłynęła chwilka... dwóch ludzi od gościńca spiesznie się zbliżać zaczęło, stary w przestankach nawoływał. W mroku, którym ta część lasu była okryta, przybywających ludzi rozeznać nie było podobna. O krok byli od Macieja... odezwali się po polsku... stary żołnierz odetchnął.
— Na rany Jezusowe! zawołał, pomożcie, dźwigam dogorywającego człowieka... przyjdźcie mi w pomoc...
— Kto tam?
— Swój! chodźcie, bo padnę...
Z bliska poznał Maciéj po strojach kogoś z sąsiedztwa... Wąsaty stary mężczyzna pochwycił z jednéj strony ciało, z drugiéj poskoczył jego towarzysz w księżéj sutannie...
Maciéj na zapytanie nawet im odpowiedzieć nie mógł.
— Czy żyje? spytał ksiądz.
— Przed chwilą dawał życia znaki...