Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/605

Ta strona została skorygowana.

W téj szczęśliwéj krainie nawet cmentarze się śmieją... i pogodnego dnia jesieni 1869 roku zachodzące słońce rzucało ciepłemi promieniami na kwitnące groby, w chwili gdy kilka osób czarno ubranych wiodło do skromnéj mogiły, wykopanéj świeżo u wierzchołka wzgórza, ubogą czarną trumnę przywiezioną z St. Lucia...
Ludzie, którzy jéj towarzyszyli, widocznie szli za nią tylko jako miłosierne dusze, żadnym węzłem ściślejszym nie połączone z umarłym. Na twarzach ich był wyraz głębokiego, ale spokojnego smutku, jakby pociechy że rozbitek do brzegu dopłynął. Nie zostawiał on między temi, co go teraz przeprowadzali, téj nie zapełnionéj niczém próżni jaką członek rodziny, lub stary wspólnik doli i uczuć niknąc nagle i ubywając roztwartą rzuca po sobie. Żałowano go znać pocieszając się, że nareszcie dobił się spokoju. Nikt nie płakał oprócz jednéj kobiety ubogo ubranéj. Orszak téż żałobny składał się cały z biednych ludzi, wśród których dwie postacie się wyróżniały ubiorem i twarzami. Znać było na nich cudzoziemców, gdy reszta widocznie należała do autochtonów kampanii szczęśliwéj, na twarzach noszących znamiona tylu pomięszanych plemion, iż brzydotą swą do żadnego nie należały. — Uderzać musi każdego ten starty typ neapolitańskiego ludu, jakby zwiędłego od upałów słonecznych, pokurczonego od skwaru — ta sprzeczność najpiękniejszego w świe-