Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/606

Ta strona została skorygowana.

cie kraju z najpoczwarniejszą i najnędzniejszą ludnością, w któréj kropla krwi heleńskiéj wsiąkła nieodgadnięta... Na czele téż orszaku były dwie Ekscellencye, bo tu ten tytuł spotyka niemal każdego lepiéj odzianego cudzoziemca...
Była to kobieta i mężczyzna...
Pierwsza pięknych niegdyś ale zwiędłych rysów twarzy, na których ból i szczęście głębokie wydeptały ślady, miała jeszcze postawę wspaniałą, ruchy żywe, ale w oczach jakby wypłakanych i zbladłych mieszkało zwątpienie nieuleczone... Patrzała niemi, niczemu się już nie dziwiąc, nic nie pragnąc, z wiedzą, że na dnie czary nie ma nic prócz trochy mętów brudnych... Szła tak zamyślona, rozmarzona, stęskniona, znudzona życiem, bezmyślna...
Obok niéj, wiodąc ją, postępował mężczyzna młodszy od niéj, surowego wyrazu oblicza, sztywny jakby niedawno rzucił ten mundur wojskowy, który na wieki w formę drewnianą ugniata człowieka, a smutny prawie jak ona. Wysokie obnażone czoło wypełzło od myśli czy troski, usta miał zsiniałe i zapadłe, a na policzkach miasto rumieńca chorobliwą żółtą powłokę. Większy w nim zapas życia — niewyczerpany, był jakby wielkim przywalony kamieniem... Znać dla obojga ich skończyła się pielgrzymka, pochód do mety doprowadził, stali u tych drzwi, za któremi rozpoczyna się żywot nowy. Postępując za tą trumienką, zadumani, każdy