Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/615

Ta strona została skorygowana.

nym życia pośpiechem i wrzawą. Tu nic się nie odbywa po cichu i smutnie, żadne intermezzo nie dzieli tragedyi od farsy życia... śmiech konwulsyjny tyka się z rykiem rozpaczy... Często od siebie rozpoznać ich trudno... Tam, gdzie jednego ni drugiego nie ma... panuje sparaliżowana martwota... zniedołężniałych niedobitków. Mowa staje się tu krzykiem, śpiew wyciem, pieśń zawodzeniem, nabożeństwo extazą, miłość szałem... Miasto albo milczy trupio lub wre kipiątkiem... spieszy się, leci, rwie... pędzi... Szczególniéj wieczory dni świątecznych, gdy co chwila strzelają moździerze, pękają lampy i biją się ludzie, a tłum falami płynie i odpływa, rychocząc śmiechami od których dreszcze przebiegają spokojnych północy dzieci. Takim był Neapol dnia tego, gdy wjechali na Toledo, od którego w lewo idąca uliczka prowadziła właśnie ku kościołowi odpustowemu... Tłumy lały się ku oświeconemu obrazowi patronki dnia tego... Madonny w sukni atłasowéj ze srebrnym mieczem w łonie... Odpust był dla nich widowiskiem równie dobrém jak San Carlino, a kaznodzieja grał tęż samą rolę, co ulubiony Anastazio; łajał ich jak on i jak on czasem ich śmieszył. Tymczasem młode chłopaki strzelały pod nogi przechodniom, a każdy wystrzał długim się śmiechem rozlegał.
Mijali właśnie tę odpustową uliczkę, gdy mężczyzna z westchnieniem i wejrzeniem pogardliwém rzekł do kobiety... — Patrz! na ten lud zdzieciniały długą