Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/673

Ta strona została skorygowana.

Od dawna po raz pierwszy oko mu się rozśmiało... Biedny człowiek, który lękał się może być odepchniętym, uśmiechnął się i łza a raczéj pół-łezka srebrzysta zaszkliła mu w oku zapadłém.
— A! więcżeście mnie poznali! Darujcie! nie mógłem się oprzeć chęci sprawdzenia, że was widzę i uściśnięcia waszéj dłoni... Teraz... mogę już odejść — cieszę się, że żyjecie, szczęśliwym, żem was oglądał.
— Czekaj pan — rzekł Stanisław, widząc, że mu się już wyrywa — dwa słowa, nie puszczę was tak... powiedzcie mi co o sobie, bo, wierzcie mi, jam téż rad a bardzo rad, iż was widzę. Zostaliście dla mnie z tych ciężkich czasów prawie jedyném wspomnieniem miłém... o! ciężkie bo to były czasy!
— Jam was miał za umarłego! — zawołał Tur — jakżeście się potrafili ocalić?
Jenerałowi chmura na to wspomnienie czoło zasnuła.
— Nie pytajcie — rzekł — uczyńcie mi tę łaskę, nie pytajcie!! powinienem był umrzeć, straszny fatalizm chciał, bym żył. To dosyć. Mówcie mi o sobie.
— Ja także nie wiem, dla czego żyję, bom sto razy umrzeć był powinien. Cicho — szepnął pokaszlując Tur — ranny zostałem na owéj łączce ślicznéj, gdzieśmy pono oba padli. Miłosierne ręce zaniosły mnie już prawie nieżywego do chaty włościańskiéj, gdzie skryty przeleżałem dni kilka... Zabrano mnie do dworu...