Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/674

Ta strona została skorygowana.

Ludzie litościwi wypchnęli mnie jeszcze z otwartemi ranami za granicę... Tu, już byłem prawie uratowany... bośmy wszyscy sądzili, że, raz z pod panowania Moskwy wyrwawszy się, znajdziemy za granicą tą u cywilizowanych ludów wolnych współczucie, pomoc, opiekę. Uśmiechnął się gorzko.
Odczarowanie było bolesne. O ludy obce już mniejsza; w tém, co się zwało niegdyś Polską, co było ojczyzną, zdumieni natrafiliśmy na wzgardę prawie, na gniewy, na dziką niemal nieczułość. Obchodzono się z nami jak z winowajcami, co kraj na nieszczęście i zagładę narazili... Trzeba było uciekać z Polski... W Niemczech znaleźliśmy cyniczną obojętność, która nieszczęśliwym patrzała w dłonie... czy mają czém gościnność zapłacić... pchano nas chorych, nagich, zrozpaczonych daléj a daléj, do Szwajcaryi. W Szwajcaryi były serca ale chleba nie było... Francya mrucząc i niechętnie przyjmowała kontrolując rany i skąpiąc jałmużny. Jak tylko wróciły mi siły, począłem pracować — mówił po cichu Tur — robiłem, co tylko mógłem robić, byle daremną nie żyć jałmużną... Ale trzeba się było uczyć języka, pracy, ich chleba nawet i strawy... klimatu i ludzi, rzemiosła i idei epoki. Świat mas otaczał inny, nowy, nie ten, któregośmy się spodziewali, smutniejszy stokroć niż marzyć było można... Cóż chcecie? byłem we Francyi fotografem, kramarzem, konduktorem na kolei, nadzorcą przy gościńcu... introligatorem... stola-