Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/711

Ta strona została skorygowana.

doba... Chociaż wątpię — rzekł uśmiechając się, ażebyś pan życzył jechać do Rosyi.
— Na teraz, nie — odparł spokojnie jenerał... jak pan powiadasz, klimat jest ostry, a tam nierównie niż tu ostrzejszy... zwłaszcza w téj porze roku...
— Tak! w téj porze roku! w téj porze roku! mnóstwo chorych! rzekł człowiek grzeczny, uśmiechając się ciągle i zacierając ręce. Pan Szarliński? wszak tak? bliski jest krewny pani pułkownikowéj Zbyskiéj z Warszawy?
— Bardzo bliski...
Znowu uśmieszek i ukłon bardzo niski, grzeczny, słodziuchny. Było to coś nakształŁ pożegnania, nakształt odprawy, jenerał skłonił się i wcale niezlękniony odchodził.
— Paszport wizowany będzie na zawołanie. Czy... daléj do Galicyi? spytał urzędnik.
— Sądzę, że do Lwowa... przynajmniéj dla poznania miejscowości.
— Wie co pan? nie ciekawa!! tam nad Pełtwą wyziewy, wyziewy, błoto... nieprzyjemnie... W téj porze roku... Do nóg upadam...
— Najniższy sługa! rzekł jenerał, unikając odpowiedzi.
W ulicy wszakże zrobiło mu się tęskno i przykro, rozmyślał, czy mówić o tém matce, zostać czy jechać. Dano mu wiedzieć, że go znają i że będzie śledzonym,