Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/714

Ta strona została skorygowana.

piła krok, oczyma zgasłemi śledząc rysy twarzy przybyłéj, na ostatek cicho, nieśmiało zawołała:
— Zbyska!
Rzuciły się sobie na szyję...
Na ten niezwyczajny w godzinie popołudniowéj ruch, głosy sam Skwarski, który z długiego cybucha palił swą poobiednią fajkę, ale po domowemu w szlafroku i mycce, zoczywszy kobiety, wyśliznął się co prędzéj przebrać. Panie weszły do pokoików, ze staroświecka, czysto i miło poprzybieranych. Meble były znać z 1826 r., ale jeszcze mocne i świeże... na pokryciach kapki, stoły poosłaniane, po posadzkach wysłane płótna, czysto, cicho, klasztorno... trochę smutno, tak jak na dni stare przystało. W chwilę potém, nim jeszcze panie usiadły, zjawił się Skwarski zaczesany od tyłu głowy na łysinę, z półksiężycowemi bakenbardami, z małym komowatym wąsikiem, w chustce czarnéj na ogromnym halstuchu, w surducie zapiętym na wszystkie guziki ale skutkiem zapomnienia, nawyknienia czy choroby w haftowanych tylko pantoflach. Krzyknął z radości, poznawszy pułkownikową, i nuż w ręce całować, a wywoływać swe szczęście... Michalinę zaprezentowała pani Zbyska, siedli, gosposia porwała za kluczyki i pobiegła — Toż się musicie u nas kawki napić, bo już bez tego być nie może.
Radość była wielka... a pytań bez liku.
— Na miłego Boga! cóż tu kochana pułkownikowa