Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

się dźwięki a głos miały nieznośny... wyszła w ganek spojrzeć na zieloność.. drzewa zdawały się powiędłe.. trawniki żółte, róże opadłe.. posągi niecierpliwiące.. wodotrysk mruczał szyderstwem. Z oczów popłynęły łzy, a znużone usta otwarło ziewnięcie — a! utrapione życie.. o! nieprzeżyte godziny.. co zrobić z sobą?
Porwała się nagle i kazała zaprzęgać konie.. w kwadrans zaszła kareta.. popatrzała na nią, trzymała już kapelusz w ręku.. namyśliła się — i konie odeszły do stajni. Ludzie patrząc z za drzwi strwożeni, przelęknięci nie wiedzieli, co się z panią działo; tylko garderobiana Nastazya poglądając zdala śmiała się dziko białemi ząbkami. Cieszyło ją, że wszechmocna i szczęśliwa cierpiała jak drudzy... Ile razy boleść ściągnęła brwi pani, tylekroć usta jéj uśmiech rozpogodził... Dobrze ci tak! poznaj i ty żeś kobietą! mówiła w duchu.. płacz.. o! tak.. połykaj łzy.. Pan Bóg sprawiedliwy.. niejeden płakał dla ciebie, a tyś się śmiała naówczas...
Przyszło i przeszło południe. Zegary na żółwiach wlokły się nieznośnie. Zaturkotało — to on? nie! on być nie może.. wyjrzała... Ścieżką wśród trawników żółtych szedł przeginając się swobodnie niby elegant petersburgski, coś podobnego do przebranego na maskaradę w suknie pańskie lokaja. Kamerdyner zaanonsował Arsena Prokopowicza. Pogardliwie kazano go wpuścić.