Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/97

Ta strona została skorygowana.

sadzają je korzeniami swemi, że się kłócą z otaczającym je gruntem, co się z pod nóg ich usuwa. Trawy i kwiaty niepostrzeżonemi się czynią, aby im żyć było wolno...
Powoli życie dolin bujne, hałaśliwe, zwycięskie tu ustaje, ginie, maleje, zastyga... Kwiaty, co tam niżéj śmiały się do słońca, wyrosłe potężnie, tu ze szczelin dobywają się jako niewolnicy z za kraty więziennéj... Jeszcze krok a drzew nie będzie... trawy nie stanie i białe płaty śniegu, topniejącego wiecznie, przybywającego nieustannie, zalegną zamarzłe wierzchołki.
Z odrobiną życia człowiek tu iść nie powinien, bo się w nim ono rychło wyczerpnie i ustanie... tylko młodość bezkarnie może walczyć ze śmiercią, któréj tu senne... milczące otwiera się królestwo... Ani z sercem smutném i rozpaczą nie trzeba szukać leków na wyżynach, bo tu smutek wyrasta do zwątpienia a rozpacz ciągnie w otchłanie.
Nieraz puścił się w góry człowiek i nie wrócił... mówiono — zginął przypadkiem... któż wie! Nad otchłanią stać niebezpiecznie, bo ciągną otchłanie i śmierć czasem ma urok wielkiéj zagadki...
Tego wieczora góry były cudownie piękne... słońce ubierało jedne purpurą i złotem, na drugie pokładło lazurowe i fioletowe osłony... w dolinach na tle mroków mgły bielsze zwijały się jak tanecznice rusałki... lasy dymiły gdzieniegdzie, to czerniały głębiami ubra-