Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/995

Ta strona została skorygowana.

naszéj, widząc tę napływową ludność, która już i najniższe warstwy zalała, przeraził się, osłupiał. Dalszy pochód po mieście dobił go. Poznania nie mógł znaleźć, spotykał się ciągle z małym Berlinem przykrojonym do wzrostu prowincyi. Gdzie się kończyło miasto, zaczynała się twierdza, symbol stanu stolicy w kamiennym zgnieconéj uścisku... Widok ten sprawił późniéj, iż zdało mu się, jakby tu wszyscy byli więźniami skazanymi na karę do twierdzy. Skutkiem zapewne przymusowego ocierania się o siebie dwóch zmięszanych obozów w ulicach widzisz chmurne, posępne, nieufnemi oczyma spoglądające twarze, lud nie ma uśmiechu, ulica nie ma życia. W chwili zabawy rozdwaja się tłum i kryje każdy pod swoję wiechę, aby w miejsce radości waśni i gniewu nie pochwycił... Zamożność nie wielka, rozsiada się widocznie na polskiém ubóstwie, któremu ręce opadły z żałoby i boleści... Gdzieniegdzie tylko praca polska stanęła do wyścigów... i dotrwa kroku usque ad finem. Na kolei nie rozmówisz się po polsku, na poczcie tego języka rozumieć nie chcą, w urzędzie o nim nie myśleć. Co chodzi w surducie, to powinno mówić po niemiecku, co wlecze się w łachmanach, temu polskie słowo złamane rzucają jak jałmużnę...
Znalazł Zbyski i tu znajomego, przypadkowego zupełnie. Był to kupiec, którego widywał w Petersburgu, mający tu rodzinę i brata. Spotkawszy się nim, nie mógł uchronić rozmowy jenerał; poszli razem przez miasto.