Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

nu zakonnego. Ty, jako opiekun długoletni, coś byś przecie o tem wiedzieć powinien.
Wszyscy mieli oczy zwrócone na Wilskiego, który, przypominając sobie zwierzenie hrabiny, zmieszał się nieco i potrzebował namyśleć z odpowiedzią.
— Coś — o tem słyszałem już — rzekł nieśmiało, ale uważam to za — zbytnią może matki obawę. Zresztą, nie wiem jeszcze... Od śmierci żony mojej, z którą bywałem u hrabiny — co mi bolesne przywodzi wspomnienia — nie byłem teraz jeszcze u niej. Nic nie wiem.
Oleś coś zanucił.
— Słyszałeś jednak...
— Coś, głucho...
— A mnie mówił o tem ze szczegółami ks. Maryan, który słyszał o tem od matki, zatem z najlepszego źródła — rzekł pośpiesznie ksiądz Hamerski.
Nikt się nie sprzeciwiał, Wilski pił herbatę.
— Dla czegóż by to albo dziwić miało, lub wydawać się nie właściwem? nalegał kanonik.
— Nikt z nas nie utrzymuje — z lekką ironią odpowiedział Oleś, ażeby to niewłaściwem było, jeżeli jest istotne powołanie. Klasztor ma swe przyczyny bytu, rodzą się doń ludzie w pewnych danych stosunkach społecznych... i ci go potrzebują. Lecz, przyznasz księże kanoniku, że gdyby kogo chciano przymuszać aby wstąpił do zakonu, ani on by z niego nie miał pociechy, ani skazanemu nie wyszłoby to na dobre...
— A któżby przymuszał? przecież nie matka córkę! — zawołał kanonik.
— Ja też o to nikogo nie posądzam — mówił Oleś — myślę że to chyba chwilowa fantazya, kaprys lub nieporozumienie, które się wyjaśni. W każdym razie, możemy być spokojni, mając oto opiekuna przed sobą, który nad tem czuwać będzie.
Oleś spojrzał na Wilskiego, ale ten unikał dalszej rozmowy, kanonik tylko ujmował się w ogóle za klasztorami, bo mu się zdawało, że je atakowano; po