Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/118

Ta strona została skorygowana.

tam stało — różnie mówiono — tego już nikt nie dojdzie, czy może co skradł, czy coś popełnił takiego, że go wypędzili... Rodzice go na oczy, szczególniej ojciec, widzieć nie chcieli...
— Nie słyszałeś pan co zbroił? spytał Oleś ciekawie. W tem pocztmajstrowa chrzęknęła, on sam, ruszył ramionami.
— Co to tam mówić, kiedy nikt nie wie... Znać było że się wstrzymywano — a pan Aleksander nie nalegał.
— Jak poszedł — mówił dalej Paździerski — gdyby w wodę wpadł, ani listu, ani wiadomości. Myśleli że umarł... Dwadzieścia lat czy coś.
— A pewnie? — wtrąciła pani.
— A tu nagle... wynika jak z pod ziemi... i — bogaczem całą gębą. Co pan na to mówi?
— Dziwuję się — wtrącił Oleś, którego paplanie to bawiło.
— I jest czemu kończył poczthalter — bo, szelma jestem — na stu jeden ma takie szelmowskie szczęście.
A no — mówią, że na hamburskiej loteryi wygrał — co najprędzej być może... Pan myśli że bardzo koło niego paradnie? jak Boga kocham, nie. No, powóz, co się zowie... takiego tu niema...
Osie nalewane oliwą, pakowny... tylko ciężki — ale, sługa jeden, ubranie niepozorne, a on sam... jakby powiedzieć? przypomina zakrystyana od ks. dominikanów w Lublinie. Blady, mizerny. Teraz ciekawość, jak się urządzą. Starzy, słyszę, o ruszeniu się ze dworku i mówić sobie nie dają. Brat profesor powiada, że obowiązku swego nie rzuci. Jest na mieście pogłoska, jakoby siostra najmłodsza, co guwernantkuje, ma jechać do milionera na gospodarstwo... a no i to — niepewno.
Dziewczyna roztropna i piękna...
— Jaka ona tam piękna — oburzyła się poczthalterowa — cóż za piękna?
— Ależ przystojna i hoża...