Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

z ludźmi, właśnie u tego kamienia probierczego nauczył się ich oceniać. Oleś mu się podobał swą otwartością — zrozumiał go od razu, bo w nim nie było kryjówek i tajemnic.
Przeciwnie, chociaż Zeller na oko był otwartym, poza pewną granicę w duszę jego dostać się nie było podobna... Coś mówiło, że po za nią leżał kraj nieznany, a ciekawy.
Oleś po kilku wina kieliszkach, stał się rozmównym, szyderskim, zabawnym, i wygadał się, co najmniej zbytecznie, przed Zellerem ze swych nudów, znużenia i poglądów na świat i życie.
— Znajdziesz mnie pan trywialnym — nieprawdaż? — odezwał się w końcu.. — Typ takich jak ja ludzi, co się przeżyli i nie wiedzą co robić z sobą, zbyt jest pospolity. Na nieszczęście ja innym być nie umiem.
— Pan powiedziałeś mi — rzekł Zeller — że w moim wieku zawcześnie jest zostać kollekcyonistą śmiecia — a ja mu powiem, że w jego latach, możliwą jest jeszcze metamorfoza... Nil desperandum!
— A! ja też, nie rozpaczam bynajmniej — rozśmiał się Oleś, chciałbym tylko jakimś haczykiem przyczepić się na nowo do „nawy żywota“ i nie płynąć tak samopas, rzucany bałwanami.
Bardzo zręcznie wszedł Zeller na przedmiot, który go podobno najwięcej obchodził — na spółeczność, do której i Oleś należał...
— Ja, chociaż los mnie wśród niej postawił — odezwał się Aleksander — nie poślubiłem jej przekonań, anim się zaślepił na błędy. Śmieję się z moich braci i to mi u nich miru nie daje. Dobre ludziska zresztą, ale my we krwi mamy, żeśmy słabi, siedzimy pod pantoflami naszych pań, naszych wad, naszych, nałogów i lenistwa... Nic tak bardzo ciekawego...
Sąsiedztwo, bądź pan pewien, przyjmie otwartemi rękoma tego, który miał za co kupić klucz Owsiński.