Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/135

Ta strona została skorygowana.

Wilski tłómaczył się naprzód tęsknotą jakiej doznawał, potrzebą rozrywki, towarzystwa.
— Nie uwierzysz, jak mi w domu teraz pusto i tęskno.
Prawda to wielka, choć spowszedniała, że się nie ceni dobra, aż się je utraci. Moja nieboszczka, tak cicho siedziała w swoim kąciku, tak mało ją słychać było w domu — a przecież — tak jej tu teraz brak!
Oleś zmilczał, pocieszanie zupełnie mu było wstrętliwem — nie umiał tego... Wiedział, że to na nic się nie zdało... a zmuszało, najczęściej do kłamstwa.
— Ponieważ, kochany mój Oleszku — kończył Wilski — sam się powinieneś był tego domyśleć, żeś ty mi potrzebny i sercu najbliższy... powinieneś był u mnie siąść i siedzieć — przez miłosierdzie.
— Ale ja ci się, do licha na nic nie zdałem — odparł Oleś, — najprzód żem sam w humorze piekielnym, nie wiem czy z gorąca, czy z golizny, po wtóre — ty wiesz — ja nie mam ducha kondolencyjnego, a język mam niepoczciwy.
— I to właśnie by mnie od tych dum moich oderwało!
To mówiąc uściskał go.
— Powinieneś mnie żałować — bom doprawdy — bardzo biedny — dodał.
— Wierz-że mi, że ja szczerze boleję nad twoim stanem — odezwał się Aleksander... ale gdzie ratunku niema... trzeba mieć męztwo... Na tem kończę...
W istocie rozmowa się zerwała i przeszła, na inne powszedniejsze przedmioty... Dano do stołu... jedli osobno w pokoju Wilskiego, mogli mówić swobodnie, nie było nikogo więcej.
— Byłeś u hrabiny? — zapytał Oleś. — Wilski zakłopotany zmilczał — ręką postukiwał o stół i patrzał przed siebie bezmyślnie...
— Otóż nie byłem — odezwał się. Wiem że to źle... ale — nie mogłem...
Milczeli jakiś czas...