Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

— To ci go winszuję — voilà tout, — krótko odpowiedziała hrabina i oparłszy się na ręku, wlepiła oczy w okno...
Przyjaciółka stała jeszcze przed nią, pierścionki sobie poprawiając na palcach; z politowaniem poglądając na Maryę — ale ciągle spokojna.
— Jestem dziś w okropnym humorze... rzekła... tak mi cię żal!
— Ty, miała byś się ulitować nademną... cicho szepnęła hrabina.
— Maryniu! Proszę cię — mów otwarcie — kąsasz mnie nielitościwie... Mów, proszę... com ja ci winna...
— Ja ci powtarzam — spytaj sama siebie...
Irena się rozśmiała...
— Tragiczną dziś jesteś!
Jakiś czas trwało surowe milczenie, hrabina ciągle patrzała w okno. Irena chodziła po pokoju i bawiła się pierścionkami...
Nagle, Marya chusteczką ucisnęła powieki, wstała żywo, podeszła kilka kroków, ręce jej złamane opadły na kolana...
— Ireno! Ireno! — zawołała — mogłażem się ja tego spodziewać po tobie...
— Czego?
Z rozpaczą niemal odwróciła się Marya...
— O co ci idzie — poczęła żywo jenerałowa — musisz mnie przecie powiedzieć, ja na to czekam...
— I nie wiesz.
— Nic a nic... z uśmiechem dziwacznym odezwała się Irena — nic a nic...
— To już przechodzi miarę! — krzyknęła podniesionym głosem, zapominając się gospodyni... — Pod oczyma mojemi, w domu moim, zdradzasz mnie najhaniebniej, kokietujesz tego lekkomyślnego człowieka bez serca... oziębiasz go dla mnie, wyrywasz mi jedyny ratunek, zbawienie, nadzieję — ty — dla której to nic nie stanowi może, oprócz dogodzenia fantazyi jakiejś — i pytasz mnie — udajesz...
Jenerałowa słuchała wymówek cierpliwie.