Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.1.djvu/373

Ta strona została uwierzytelniona.
267
SALUSIA ORCZYKÓWNA

Toć Salusia, jak chojarek w borze,
Więc pewnie czas jej sprawić trochę szersze łoże...«

»Ta Salusia!...« zamruczał pod nosem...
Tak ja znowu: »Co tam za kłopoty!
Żeby-ć jeszcze każdy takim losem
Mógł się cieszyć! Jak ten dukat złoty,
Twa dziewucha!... Zresztą we wymłoty,
Tak po żniwach, pogadamy z sobą;
Wiesz, mój Jędruch nie jest bez ochoty;
A to chłopak — nie zna się z chorobą:
Ja myślę, że podoba nam się pewnie obom.

No, no, dalej!... nie kwaś się tak bardzo!
Nie po żniwach, to i do ostatek
Poczekamy; przecież nie pogardzą
Dotąd sobą. Chłopczysko ma latek
Coś dwadzieścia i kilka, a kwiatek
Istny z raju Salczyne policzki;
Takie stadło, to dobry zadatek:
Będą wnuki, jak dęby, bez sprzéczki,
A wnuczki, jak matusia, prawdziwe różyczki...«

Bo też prawda, że na okolicę
Nikt nie widział podobnej dziewuszki;
Taka prosta, jakbyś ulał świécę;
A te oczy! a te małe nóżki!
A tę chustkę, jak podwiąże w różki,
Na warkoczach — no, to człek niemłody,
Niedaleki śmiertelnej poduszki,
Ale, mówię, to-ci czyste gody!
Aż strach, ażeby nie wleźć w jakie korowody!

Na wesela i na różne tańce
Zapraszali też ją wszyscy chętnie;
Nawet Niemcy, takie samozwańce,
Nie patrzali na nią obojętnie.
Bo też wiedzą o tem dokumentnie