Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 168.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak nieskończenie długą wydaje mi się ta podróż, że mimo oznak zbliżającego się kresu drogi, zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek staniemy u celu... Zresztą — cel? gdzie, jaki cel? Ach! wszystko jest nużące i smutne.
Marta jest niesłychanie dobra. Zdaje mi się, że gdyby nie ona, nie chciałoby mi się ręką ruszyć, aby zwrócić ster wozu ku biegunowi, ku któremu zdążamy z takim wysiłkiem... Ale ona widzi moje straszne znużenie i umie jakiemś ciepłem, poczciwem, świętem słowem dodać mi otuchy, podtrzymać me siły. Czem ja na tyle dobroci z jej strony zasłużyłem? — czy tą krzywdą, jaką jej myślami i żądzami swemi wyrządzałem? Jestem tak znużony, że wszystko mi jest obojętne, z wyjątkiem, dalibóg, szczęścia tej kobiety. Pragnąłbym żyć, aby jej się przydać na co... A kto wie, czy będę żył...
Przed nami góry, wielkie, strome góry. Trzeba je przebyć. Te i jeszcze inne i znowu inne, bo do bieguna jeszcze daleko... Nie mam już sił. Nawet pisać już nie mogę. Wyrazy mi się nie kleją; zapominam wciąż, co miałem powiedzieć. Chciałoby mi się tylko wyciągnąć na hamaku i patrzyć z pod wpół spuszczonych powiek na Martę, uśmiechającą się wciąż do myśli o swem dziecięciu.
Szczęśliwa!
Co się ze mną dzieje? Pożądałem tej kobiety; teraz daleka jest ona zmysłom moim, ale za to coraz bliższa sercu...

Na przełęczy między Goldschmidtem a Barrowem, 161 g, po południu czwartej doby księżycowej.

Walczę resztką sił z ogarniającem mnie wciąż znużeniem. Czuję, że jestem chory i boję się tego. Jak oni sobie we dwoje dadzą radę bezemnie? Droga jest coraz przykrzejsza, a noc,